Wspólny język w trójjęzycznej rodzinie

Ten post powstał w ramach Projektu Językowego Klubu Polki na Obczyźnie, którego jestem dumną członkinią.

Na inspirację do tego postu nie musiałam czekać długo. Wracam dziś do domu i pytam Małą, gdzie jest tata. – Fiksuje coś w wannie – odpowiada. „Naprawia” – poprawiam ją z uśmiechem i niezwłocznie notuję kolejną perełkę językową. Moja kolekcja jest spora i co jakiś czas dzielę się nią na tym blogu.

Prawda jest taka, że żelazna zasada mówienia do dzieci tylko po polsku (ja) oraz tylko po hiszpańsku (mąż) rozluźnia się nieco w naszej rodzinie w miarę upływu lat. O ile nasze pierwsze dziecko idąc do przedszkola w wieku trzech lat praktycznie nie znało angielskiego, o tyle ostatni Mały okazuje największą frustrację, nie rozumiejąc zwrotów czy poszczególnych słówek. „Mama! I don’t know what it means!” – wykrzykuje lub „Papi, tell me in English!”.

W tej kwestii zdecydowanie jestem większym winowajcą od męża. Nieco usprawiedliwiona, że przecież chodzą do polskiej szkoły, przerzucam się na angielski, gdy zależy mi na skuteczności i wydajności komunikacji. Wychowując czwórkę dzieci, zwłaszcza podczas codziennej gonitwy i szkolnej rutyny, nie zawsze mam czas i chęci, by tłumaczyć „what it means”.

Obserwuję jednak pewien fenomen, który pojawia się, gdy jesteśmy w towarzystwie. Dzieci bezbłędnie przeprogramowują się na odpowiednie języki, w zależności od tego, z kim są. Gdy przychodzi Abuelita, Mały łamaną hiszpańszczyzną odpowiada na jej pytania i zdaje sprawozdanie, jak mu minął dzień w szkole, nigdy nie marudząc przy tym „tell me in English”. Gdy wpada ulubiona ciocia Małej, w podziwie a czasem kompletnym osłupieniu słucham, jak Mała prowadzi rozmowę po polsku, nie przemycając przy tym ani jednego angielskiego słowa (pongliszowskie tak, ale nie angielskie). Zawsze wtedy dochodzę do wniosku, że nie doceniamy mózgów i możliwości naszych dzieci.

dyktando

Nigdy nie zapomnę, gdy parę lat temu postanowiłam odbyć ze starszymi córkami rozmowę na temat dojrzewania. Odpowiednio przygotowana i wyposażona, usiadłam w ich pokoju i zaczęłam długi monolog (po polsku) na temat zmian hormonalnych, wzrostu tu i ówdzie, owłosienia, trądziku i wreszcie miesiączki. Z założenia mówiłam wolno i wyraźnie, starannie dobierając słowa. Dwie pary wlepionych we mnie oczu, miny grobowe, pełna koncentracja, momentami tylko przerywana głupawymi uśmieszkami na dźwięk jakiegoś słowa-tabu, typowe dla tego wieku. Gdy skończyłam, byłam zadowolona z mojego wystąpienia. Czy są jakieś pytania…? Widzę narastające zmieszanie na ich twarzach. Wreszcie młodsza, odważniejsza niepewnie odzywa się: „Wait, mama, so… where exactly is the blood coming from?” Mówię wam, nie wiedziałam, czy wówczas mam się śmiać, czy płakać.

Podobnych anegdot jest mnóstwo i są one nieustannym źródłem rozrywki w naszej rodzinie. Gdy kilka lat temu w polskiej szkole sobotniej klasa organizowała Dzień Rodziny i pani kazała przyprowadzić mamusie i tatusiów, Mała podeszła do pani i oświadczyła, że ona nie ma tatusia. Zakłopotana pani odzyskała spokój dopiero, gdy Mała oznajmiła, że może za to przyprowadzić swojego „papi”.

Innym razem kazałam Dużej wypisać kartkę urodzinową po polsku. Zadanie niełatwe, lecz wybrnęła z tego postanawiając zapisać tekst piosenki „Sto lat”. Pomysł dobry, gdyby nie fakt, że na kartce do starszej szacownej ciotki napisała „Sto lat, sto lat, NIE ŻYJE nam”. Była autentycznie bardzo zdziwiona, że tam jest „niech”, a nie „nie”. Twierdzi, że całe życie śpiewała „NIE żyje nam”.

jezykowy

Gdy jakiś czas temu udało mi się ugotować jakąś tam zupę (normalnie jemy obiad jednodaniowy), Mały wykrzyknął do sióstr: – Dzisiaj będzie zupa i długie danie! Spodobało mi się to, bo faktycznie, polski obiad to raczej „długie” danie…

Całkiem niedawno przyniosłam do domu polskie landrynki i poczęstowałam dzieci, pouczając: „Tylko tego się nie gryzie i nie połyka, tylko tak cycka”. Za parę dni, gdy Małą znów wzięło na słodkie, przychodzi do mnie i mówi: – Mama, masz jeszcze te cukierki-cycki?

Więcej językowych perełek moich dzieci można znaleźć we wpisach (Polskich) słów brak 1, 2 i 3. Przyjemnej lektury!

I jeszcze jedno. Z okazji niedawnych 70. urodzin ulubionego eksperta językowego naszego klubu, prof. Jana Miodka, przygotowałyśmy krótki filmik z życzeniami w różnych językach!

 

 

 

 

 

 

 

Ta baba, którą nie chciałam być – czyli prawdziwy dzień matki na Dzień Matki

Najpierw zwróciłam na nią uwagę na stoisku obuwniczym. Trzymała w ręku jakieś sandały, machała nimi przed oczami siedzącej na krzesełku nastolatki i zawzięcie jej coś tłumaczyła. Wokół leżała sterta butów. Dwie mniejsze dziewczynki (chyba też jej dzieci?) bawiły się w „kto przymierzy wyższe obcasy”. Bezskutecznie próbowała przerwać tą zabawę i namówić je do odłożenia wszystkich par na miejsce. Jeszcze jedno dziecko głośno śpiewając biegało wokół regałów, co chwilę przewracając się na jakichś butach. Gdy łapała je za ramię usiłując coś tłumaczyć, mały chichotał, nic sobie nie robiąc z jej monologu.

Stojąc w przydługiej kolejce do kasy jej wzrok przyciągnęły strategicznie rozmieszczone półki z kosmetykami. Wzięła do ręki przeciwzmarszczkowy krem do oczu, chwilę obracała pudełko w palcach i odłożyła, przekonana, że „it doesn’t reduce the appearance of fine lines”. Kiedy ona była ostatnio u fryzjera? I czyżby to był „no shower day”? Kto może sobie pozwolić na zero makijażu w tym wieku? Te spodnie capri kupiła sobie w Costco, pewnie że wygodne, lecz powinna przecież wiedzieć, że to najbardziej niepochlebna długość spodni, zwłaszcza przy jej nieperfekcyjnych nogach.

A te jej dzieci… Te małe są w szortach i sandałkach, a przecież dziś jest tylko 59 stopni! Jedno z nich, z czupryną jakby nie czesało się przez tydzień, dorwało się do półki z próbkami perfum i opryskuje się każdym po kolei. Gdy wyrwała się z kolejki, by zwrócić mu uwagę, młodsze zaczęło wspinać się na wózek. Starsze były zanadto pochłonięte dyskusją, kto śpiewa piosenkę dobywającą się z głośników.

Jej twarz wykrzywiał grymas. Jej postawa ortopedyczna zdradzała znaki zmęczenia i stresu. Jej język ciała opowiadał historię rezygnacji i rozczarowania.

Jak to dobrze, że JA jestem perfekcjonistką! Lubię mieć kawę w ulubionej biało-niebieskiej filiżance, przedziałek po lewej stronie, sos na talerzu nie zalewający sałatki, ubranie nie-przypadkowe i torebkę pasującą do butów. Na biurku porządek, blaty w kuchni lśniące, podłoga czysta, obrazy na ścianach prosto. Dzieci zawsze umyte i ubrane na pogodę, ich majtki świeże, skarpetki z tej samej pary, kolana nie-przetarte, bluzki nie-dziurawe. Ich paznokcie krótkie i czyste, włosy umyte i nienagannie ułożone, grzywki nie przykrywające oczu. W bagażniku swetry na wypadek „zimno mi”, woda na wypadek „chce mi się pić”, przekąska na wypadek „chce mi się jeść”, ręcznik papierowy na wypadek „o, wylało się” i samochodowa apteczka na wypadek „ałcis”. Plan posiłków mam rozpisany do końca roku, kalendarz w telefonie na czerwono-fioletowo-żółto w zależności od kategorii wydarzeń, a na mojej szafce nocnej leży „Large Family Logistics” (książka, która nie do końca mi się przydała, bo dotyczy rodziny farmerskiej na amerykańskiej wsi). Mam też garść żelaznych zasad rodzinno-organizacyjnych, do których należą m.in. „jeśli tego nie zaplanujesz, to się nie stanie”, „dobry dzień zaczyna się od poprzedniego wieczoru”, „skończ jedno, zanim zaczniesz drugie” itp.

Czy zdąży jeszcze podjechać na całodobową pocztę? Zaraz, zaraz, czy jest mleko w lodówce? W samochodzie wśród kłótni i wrzasków ona milczy jak grób. Tylko  przełączenie się na „znieczulicę” pozwoli jej dojechać bezpiecznie do domu. Gdy tylko weszli, zagoniła dzieci na górę do spania, nie dbając już nawet, czy umyły zęby i spakowały plecaki na jutro. Pogardliwym spojrzeniem ogarnęła galerię brudnych naczyń rozstawionych po całej kuchni. Pier… to – pomyślała. Otworzyła szafkę z barkiem i nalała sobie lampkę Cabernet Souvignon z Whole Foods za $3.00, wcale nie odmierzając przepisowych pięciu uncji. Po kilku łykach otworzyła drzwi na zewnątrz, by zaczęrpnąć świeżego powietrza. Spojrzała na księżyc. Dziś świecił tak jasno. Zamknęła oczy. Ciche łzy zaczęły kapać na balustradę. – To był po prostu bardzo ciężki dzień – pomyślała sobie z ulgą, że dokonała takiego właśnie odkrycia.

– Mama…? – ze schodów wychyliła się wielka para zielono-szarych oczu. – Wszystko dobrze?

– Tak. Idź spać, dziecko.

– Mama..? Naprawdę przepraszam, jeśli cię dzisiaj rozczarowaliśmy…

Wielkie sklepowe lustra rozstawione na każdym rogu nie kłamią. Tą babą byłam ja.

ideal-mother

OCZYWIŚCIE że chciałabym być idealną matką. Ale jestem zbyt zajęta wychowywaniem dzieci.

 

 

Polskie, żadne boliwijskie! – czyli z wizytą w polskim konsulacie w Czikago

Po latach odkładania na potem nadszedł wreszcie czas, by moje latorośle skorzystały z zasady Ius Sanguinis, według której nabywają obywatelstwo polskie przez „urodzenie z rodziców, z których co najmniej jedno posiada obywatelstwo polskie, bez względu na miejsce urodzenia dziecka w Polsce czy za granicą” (Art. 14 pkt 1 ustawy o obywatelstwie polskim). Innymi słowy, postanowiłam wyrobić dzieciom polskie paszporty.

1

Przy składaniu wniosku muszą być obecne dzieci i oboje rodziców (tylko w wyjątkowych sytuacjach dopuszcza się obecność  jednego rodzica), więc była to dla nas planowana wyprawa. Przykazałam dzieciom ładnie się ubrać, mówić tylko po polsku i grzecznie odpowiadać na pytania konsula. Reakcje były następujące:

– „Dzień dobry. Mam na imię M. i bardzo lubię pierogi.” Tak dobrze?

– Oooohhhh mama, czy musimy mieć białą bluzkę i granatową spódniczkę…..?

Każdy interesant witany jest w drzwiach „kontrolą bezpieczeństwa”. „Wszyscy mówią po polsku?” – bardziej stwierdził niż zapytał Pan Pierwszy, po czym trzykrotnie poinstruował męża – po polsku – by opróżnił kieszenie kurtki, zwiększając przy tym donośność głosu i przy okazji moje rozbawienie (sorrry…) – Tutaj ma pani wnioski, a tutaj wzór. Proszę wypełnić wnioski według wzoru i uwaga, nie podpisywać, powtarzam, nie podpisywać!

5

Oj niby proste, ale jednak nie. Starsza pani z panem zasłaniają mi wzór. W niewielkim pomieszczeniu jest już sporo ludzi. Mało miejsc siedzących. Muszę się skoncentrować. Mały wisi na mnie. Mąż nic nie rozumie. Rozprasza mnie telewizor i Pan Pierwszy, który donośnym głosem nieustannie poucza, tłumaczy, instruuje, a jednocześnie przeprowadza każdemu nowo przybyłemu kontrolę bezpieczeństwa.

Utknęłam już na wstępie, bo co wpisać dzieciom w pole „obywatelstwo” ? Zerkam na wzór. Nie ma nic. Postanawiam podejść do Pana Pierwszego:

– Przepraszam, co mam wpisać dzieciom w pole „obywatelstwo”?

– Proszę pani! Mówiłem pani, jest wzór! Ja naprawdę nie mogę każdemu palcem pokazywać i tłumaczyć. Pani podejdzie tutaj do wzoru. Proszę dokłanie tak wypełnić jak tutaj. Dokładnie według wzoru!

4

Duża w osłupieniu spogląda to na mnie, to na pana. No tak, po raz pierwszy spotyka się z polskim „customer service”. Jakaś część mnie chce zwrócić panu uwagę, że pytam, bo wzór jest niejasny, a on jest przecież po to, aby udzielić pomocy, lecz z drugiej strony właśnie budzi się we mnie uśpiony po latach kompleks prowincjuszki i pokora przed urzędnikami. A co jak pan się obrazi i jeszcze paszportów nam nie wyda? Wracam więc do niejasnego wzoru i postanawiam siedzieć cicho i wypełniać dalsze pola, gdy Pan Pierwszy w przypływie łaskawości podchodzi do mnie i mówi: – Pani wpisze polskie, tylko polskie. Żadne boliwijskie, żadne inne!

Aha. Żadne boliwijskie. Boliwijskie…?

Od tej pory postanawiam unikać Pana Pierwszego. Zauważam, że jest jeszcze Pan Drugi, który nie krzyczy i jest uśmiechnięty. Z kolejną wątpliwością podchodzę do niego.

– Przepraszam, pan jest wolny?

– Ach, droga pani, urzędowo tak, ale tak to nie…

I już wiem, że mam go w garści. Pochlebstwem, cierpliwością i pokorą – czyli starymi sposobami Mamy – zdobywam odpowiedzi na resztę pytań i pomoc w wypełnieniu ośmiu wniosków (potrzebne są też wnioski o pesel). Nie dałam się zbyć nawet, gdy w chwili niemocy Pan Drugi próbuje mnie odesłać do Pana Pierwszego. – Pan taki miły, a tamten pan krzyczy.

2

Wspomnienie kolejki po wizę w konsulacie w Krakowie?

Dostaję numerek i zaczyna się czekanie. Obserwuję, ja Pan Pierwszy wypytuje nowo przybyłego śniadego interesanta, czy w plecaku ma „something dendżeros, maybe najfs?”, potwierdzając moje przypuszczenia, że oczywiście mówi po angielsku. Obserwuję też, jak uspokaja wkurzonego kontraktora, który nie chce przejść kontroli bezpieczeństwa, bo on jest tylko po odbiór. Obserwuję też, jak ksiądz dostaje kolejkę do okienka praktycznie bez czekania – chcę wierzyć, że to przypadek. I dochodzę do wniosku, że Pan Pierwszy ma naprawdę niełatwą pracę.

Dalej poszło już sprawnie, mimo ciasnych okienek, przez które trudno się mówi, pani jest uśmiechnięta, miła i przyjazna. Podobne pozytywne doświadczenie miałam, gdy kilka lat temu przedłużałam własny paszport, więc do okienkowych pań nie mam żadnych zastrzeżeń. Trzeba jednak odrobić zadanie domowe i przyjść przygotowanym. Dzieci obejrzane, odciski pobrane, kopie zrobione, pięczątki przybite, paragony wydane.

– Nagle wszyscy się obudzili i chcą mieć polskie paszporty – mruczy Pan Pierwszy w odpowiedzi na komentarze o wzmożonym ruchu w konsulacie. Zadowolona z pozytywnego załatwienia mojej sprawy, po trzech (tak, trzech) godzinach wreszcie wychodzę. Po około siedmiu tygodniach odbieram nowiutkie, świeżutkie, prosto z pieca…

6

Informacje praktyczne

Umiejscowienia zagranicznych aktów urodzenia (transkrypcje) w polskim urzędzie stanu cywilnego to pierwszy i niezbędny krok do pozyskania polskich paszportów dla dzieci urodzonych za granicą. Umiejscowienia mogą być dokonane:

– przez rodzica, przy okazji wizyty w Polsce (w USC miejsca ostataniego zameldowania rodzica).

– konsula – najdłuższa i najbardziej kosztowna droga

– dziadków – w miejscu ostatniego zameldowania rodziców (przy podpisaniu oświadczenia o pełnomocnictwie dla babci lub dziadka)

Potrzebne są oryginalne akty urodzenia wraz z tłumaczeniami przysięgłymi (zamiast kłopotać się z tłumaczeniami w Stanach, polski USC podsunął mi tłumacza, z którym współpracuje i który kosztował mnie 50 zł od dokumentu). Kogo interesuje temat, niech doczyta informacje tutaj, bo ja naprawdę nie mogę każdemu palcem pokazywać i tłumaczyć…

 

Co się stanie, jak połkniesz zęby? – i inne rozterki czterolatka

Patrząc, jak moje starsze dziewczynki w błyskawicznym tempie rosną i rozwijają się, przemalowując pokój z różowego na seledynowy, a księżniczki na ścianach zastępując… no, niczym, bo wystrój ich pokoju nie należy już do mnie… Pakując do oddania kolejne worki ciuszków, które już na pewno mi się nie przydadzą i niemal zalewając się łzami nad znalezioną za pralką parą niemowlęcych skarpetek… Spoglądając wstecz uzmysławiam sobie, że całe moje macierzyństwo (i pewnie nie tylko moje) odbywa i odbywało się w biegu. Jak w mgnieniu oka przynosiłam ze szpitala kolejne zawiniątka, z których dziś zrobiły się samodzielne, myślące stworzenia, które nie przestają mnie zadziwiać swoją indywidualnością.

Próbując zatem zwolnić tempo, bardziej cieszyć się dziećmi (czemu sprzyja fakt, że moje ostatnie zawiniątko jest już w wieku przedszkolnym) i kontemplować ich rozwój, ostatni rok spędziłam spisując najciekwawsze pytania Małego, w pełni świadoma, że ten wyjątkowy wiek zadawania wyjątkowych pytań trwa tylko chwilę i już nigdy nie wróci. Większość najbardziej kreatywnych pytań jest z serii „Mama, co się stanie jak…” I choć zadawane w większości w języku angielskim, przedstawiam je również po polsku, do wyboru do koloru.

  1. What happens if you eat your teeth? (co się stanie jak zjesz swoje zęby)
  2. What happens if you put your teeth into you eye? (co się stanie, jak włożysz sobie zęby do oka)
  3. What happens if you swallow hot lava? (co się stanie, jak połkniesz gorącą lawę)
  4. How do robots sneeze? (jak kichają roboty)
  5. Is Spiderman God’s creature? (czy Spiderman to stworzenie Boże)
  6. Are taxes dangerous? (czy podatki są niebezpieczne)
  7. Can you go to church in a mask? (czy można iść do kościoła w masce)
  8. Have you ever seen a steam boat-car-firehouse? (czy kiedykolwiek widziałaś samochodową łódź parową z remizą strażacką)
  9. What happens if you eat Planet Earth? (co się stanie, jak zjesz planetę Ziemię)
  10. What happens if you put lava on watermelon? (co się stanie, jak polejesz arbuza lawą)
  11. What happens if you swallow a thunder? (co się stanie, jak połkniesz piorun)
  12. Can we hit monsters because they are really bad? (czy możemy bić potwory, bo są naprawdę niedobre)

carcreation

Czy zdajecie sobie sprawę, co musi zachodzić w mózgu czterolatka, żeby zadawać tego typu pytania?! Albo tworzyć dzieła takie jak powyższe? Te pytania odzwierciedlają jego cały byt: fascynacje anatomiczno-przyrodnicze, rozróżnianie dobra i zła, poszukiwanie bezpieczeństwa, zachwyt na granicy ze strachem przed nieznanymi zjawiskami.

Oczywiście w większości przypadków jestem zamurowana, gdy idzie o odpowiedzi. Najczęściej wybucham śmiechem, co wcale nie satysfakcjonuje Małego. Nie mogłam się też powstrzymać, jeśli chodzi o nr 7 i odpowiedziałam, że w zasadzie nie powinno się, ale dużo osób tak robi. Zatem jeśli ktoś ma dobrą odpowiedź na któreś z pytań, piszcie w komentarzach!

Wracając jeszcze do pytania nr 8, wyobraźcie sobie radość i zachwyt Małego, gdy na spacerze nad rzeką zobaczyliśmy coś, co najbardziej chyba przypomina „samochodową łódź parową z remizą strażacką”!

boatfirehouse

Happy Birthday, mój Skarbie!

 

(Polskich) słów brak 3 – czyli kupa śmiechu na koniec roku

When na dworze biały snow, wtedy Christmas Święta są.
Christmas tree ma bąbek w bród, a na table pełno food.
Karp fish swimming in the woda, kill him będzie very szkoda.
When na niebie star zaświeci, Santa leci to the dzieci.
I wish zdrowia dla for you, and szczęśliwy New Year too!

Tekst ten, na który natknęłam się po raz pierwszy na fejsbukowej stronie „Karpet z eli, czyli słownik polonijnego angielskiego”, wywołał ogólne rozbawienie nawet u moich mieszających języki dzieci. Zdziwiły się, gdy zarzuciłam im, że „teraz się śmiejecie, ale nieraz same tak mówicie”. A co? Może nie? Dziś pod choinkę kolejna część skrupulatnie zbieranych przeze mnie perełek językowych moich dzieci.

zadanie

  1. Średnia, w kościele, szeptem, przestępując z nogi na nogę: – Mama… muszę iść do łazienki bardzo niedobrze.
  2. Starsza do młodszego brata: – Przestań dłubać w nosie! Mały na to: – I’m not dłubing w nosie! (Przy innej okazji, gdy napomniałam go: – Nie skub tego! – odpowiedział: – I’m not skubing it!)
  3. Podczas porannej nerwówki poprzedzającej wyjście do szkoły, pytam, czy córki spakowały już lancz. Średnia, cała gotowa, pogania Dużą: – Spak your lunch!
  4. Do Małego: – Ten zegar z samochodzikiem już nie działa? Mały, z pełną powagą: – Nie, bo nie ma bakterii.
  5. Mąż kilkakrotnie i bezskutecznie woła Średnią. Gdy ta wreszcie się pojawia, głosi jej kazanie (po hiszpańsku) na temat tego, że on ją woła, a ona nie słyszy. W kazaniu przewija się motyw „Porque no escuchas?! (dlaczego nie słuchasz?) Nadąsana przychodzi do mnie i mówi: – Mama, ale ja go naprawdę nie eskuczałam!
  6. Kupiłam pudełko rogalików croissant. Mała: – Mama, mogę jednego rogalika? Ja: – Nie. – To co są one na?
  7. Kelner w polskiej restauracji: – Dziś mamy pomidorową, ogórkową i krupnik. Średnia (po chwili namysłu): – To ja poproszę chrupnik.
  8. Podczas sprzeczki Małej z Małym o jakąś zabawkę, tłumaczę mu: – Synu, ustąp siostrze, bo to dziewczynka. Mały po chwili namysłu zaczyna energicznie i radośnie… tupać. Po zdziwieniu przyszło wielkie rozbawienie, gdy zdałam sobie sprawę, że on tupie, bo powiedziałam „uSTĄP siostrze” (stomp – ang. tupać).
  9. Do starszych córek: – Teraz już naprawdę przesadzacie. Jedna do drugiej, zdezorientowana: – Co to znaczy? We change seats?
  10. No i legendarne już „ja myślę” albo „ja nie myślę”. – Czy ten projekt jest na ten tydzień? – Ja nie myślę. – Czy w przyszłym tygodniu masz zajęcia z tańca? – Ja myślę.
  11. Do wielu meksykańskich potraw podaje się śmietanę jako dodatek. Ostatnio przy kolacji Mała mówi: – Czy mogę krem?
  12. Mała uczy się czytanki pt. „Nasza flaga”: – Smutna była historia Polski, kiedy jej sąsiedzi: Niemcy, Rosja i A… A… Australia zabrali polskie ziemie.
  13. Na próbie Jasełek w polskiej szkole (przygotowywanych w mozole przez grupę pań nauczycielek), pytam Małą: – Na co teraz czekamy? – The panis went to get our angel wings.
  14. Rozmawiamy ze Średnią na temat telewizyjnego programu o gotowaniu „Everyday Italian”: – Pamiętasz mama, jak ja też mówiłam po… (myśli intensywnie) włochu? (niepewnie) włosach?”

Czy w nowym roku będzie więcej takich perełek językowych? Ja myślę!

 

Jak moje 11-letnie dziecko dostało iPhona w prezencie i co z tego wynikło

To było dokładnie w przeddzień nowego roku szkolnego. W ramach ostatnich przygotowań wyskoczyłam nie pamiętam już po co do sklepu. Wzięłam ze sobą dzieciaki, wszystkie oprócz Dużej. Miało być nie dłużej niż godzinka. Zatem gdy zadzwoniła komórka, a na wyświetlaczu pokazało się „Dom”, w pierwszym odruchu pomyślałam, że coś się stało.

– Mama! mama! You won’t believe what happened! – rozentuzjazmowany głos wskazywał raczej na dobre wieści. Tylko co to mogło być? Może przyszedł długo oczekiwany zwrot nadpłaty od skarbnika powiatowego? Nieeee… dziecko nie dzwoniłoby do mnie z taką informacją. Za dużo radości w głosie, radości autentycznej, szczerej, niepohamowanej, wręcz z niej kipiącej…

– Przyszedł wujek i przyniósł mi… iPhona! Mama, słyszysz, prawdziwego iPhona!

Cisza na moim końcu słuchawki. Godzinę mnie nie ma. Jak na złość zostawiam TO dziecko same. I właśnie wtedy, właśnie w tej chwili, pojawia się wujek przynosząc to, o co od paru miesięcy toczy się w domu zacięta dyskusja. Cholernego iPhona.

– I co zrobiłaś? – cedzę ze spokojem, powagą, ale też ciekawością, zdając sobie sprawę, że mój głos nie podziela entuzjazmu Dużej.

– No… powiedziałam, że nie mogę go przyjąć, dopóki nie zaaprobujesz, ale on i tak go zostawił i poszedł.

Wujek dobry. Hojny wujek. Wujek na święta załatwił, że Santa przyniósł konsolę do gier Xbox. Gdy były młodsze, wujek obdarował je luksusowymi lalkami American Girl. Wujek przemyca synkowi suszone mango obsypane ostrym proszkiem z chili, smakołyk który synek uwielbia, a który przy braku umiaru powoduje bóle brzucha i niestrawność. Wujek ma prawie dorosłe dzieci, lecz żadnej córki. Wujek ma serce do rany przyłóż. Wujek podczas którejś z zakrapianych tekilą rodzinnych biesiad obiecał mojemu dziecku, że jeśli zaśpiewa jakąś tam piosenkę, to załatwi jej iPhona. Taki wujek to marzenie każdego dziecka.

iPhonowa debata toczy się może od maja. Najpierw duże zainteresowanie modelami telefonów. Co ten ma, a co tamten. Ile ten kosztuje, a ile tamten. Mama, a ile trzeba płacić, a jak często. Za jakiś czas:

– Kiedy będę miała swój telefon?

– Jak tylko uznamy, że jest taka potrzeba.

– Ale kiedy to będzie?

– Nie wiem, pożyjemy – zobaczymy.

– Ale dlaczego nie teraz?

–  Bo teraz nie potrzebujesz.

– A jak mam skontaktować się z wami, gdy pilnuję dzieci sąsiadki (sąsiadka nie ma telefonu domowego)?

– Po prostu głośno krzycz.

– Ale wszyscy w mojej klasie mają telefon.

– Ty nie jesteś wszyscy…  Ale wiesz co, jak naprawdę będzie potrzeba, to aktywuję ci mój stary telefon z klapką.

– Z klapką? Nie, dziękuję.

Muszę tu od razu zaznaczyć, że jak na amerykańskie dzieci, moje mają naprawdę dużo zdrowego rozsądku. Nie są wymagające, znają realia, cieszą się arbuzową gumą do żucia, czy paczką ulubionych słodko-kwaśnych drażetek. Argument „bo wszyscy to mają” czy „bo wszyscy tak robią” nigdy nie miał u nas wielkiego przebicia. Nigdy, aż do teraz…

iPhone

I leżał tak iPhone prawie dwa tygodnie na półce w biurze. Bo na paragonie podarukowym widniała data zwrotu i myślałam, że muszę poczekać do tego dnia ze zwrotem. Błąd. Leżał, kłuł w oczy i zakłócał spokój w rodzinie. „Cool” torbę ze srebrnym jabłkiem zostawiła sobię na pamiątkę. Na początku w ogóle nie skojarzyłam częstych wizyt w biurze, niespodziewanych oznak czułości typu”I love you mama, you are the best” z iPhonem. W którymś momencie pojawiły się delikatne podchody: „Mamusiuuuu, nie zmieniłaś zdania?”. Za parę dni zaczynamy od nowa: „A kiedy pozwolisz mi mieć swój telefon?” itd. itp. Były też momenty buntu: „Ale dlaczego?! Wytłumaczcie mi”, a nawet łzy. Były też wyniki sondażu, kompletnie zaskakujące: „Pytałam w klasie i miałam rację: wszyscy, mama, WSZYSCY mają telefony. Jedyną osobą, która nie ma telefonu jest koleżanka X i ja!”. No widzisz, czyli nie jesteś jedyna! Pewnego wieczoru pojawił się list. Początek bardzo przypadł mi to gustu.

Jesteście naprawdę dwojgiem niesamowitych ludzi. Macie pracę, pracujecie ciężko i zapewniacie opiekę czwórce dzieci. Zabieracie nas do szkoły, pozwalacie na zabawę, ale przede wszystkim bardzo nas kochacie. Chcę Wam powiedzieć, że my Was też kochamy.

Droga Mamusiu i Tatusiu. Jesteście naprawdę dwojgiem niesamowitych ludzi. Macie pracę, pracujecie ciężko i zapewniacie opiekę czwórce dzieci. Zabieracie nas do szkoły, pozwalacie na zabawę, ale przede wszystkim bardzo nas kochacie. Chcę Wam powiedzieć, że my Was też kochamy.

Dalej pojawiły się bardzo kreatywne, tudzież całkiem rozsądne argumenty.

Dlaczego potrzebuję telefon. Potrzebuję telefon, bo, na przykład, opiekuję się moim rodzeństwem i dzieje się coś złego. Pewnie, mogłabym po prostu włączyć alarm lub zadzwonić na 911, ale co jeśli wypadek spowodował uszkodzenie alarmu i domowych telefonów. Wtedy co? Telefon byłby świetnym narzędziem wspierającym.

Dlaczego potrzebuję telefon. Potrzebuję telefon, bo, na przykład, opiekuję się rodzeństwem i dzieje się coś złego. Pewnie, mogłabym po prostu włączyć alarm lub zadzwonić na 911, ale co jeśli wypadek spowodował uszkodzenie alarmu i domowych telefonów? Wtedy co? Telefon byłby świetnym narzędziem wspomagającym.

Gry są przyjemne! NAWET TATA W NIE GRA! Jeśli pozwolilibyście mi grać w gry, ściągałabym tylko DARMOWE i STOSOWNE. Ściągałabym nawet gry dla młodszej siostry i brata.

Gry są przyjemne! NAWET TATA W NIE GRA! Jeśli pozwolilibyście mi grać w gry, ściągałabym tylko DARMOWE i STOSOWNE. Ściągnęłabym nawet kilka gier dla (młodszych) siostry i brata.

Końcówka była rozbrajająca…

Bardzo Was kocham i jeśli nie zgadzacie się ze mną, dziękuję bardzo za czas poświęcony na przeczytanie tego listu i próbę zrozumienia.

Bardzo Was kocham i jeśli nie zgadzacie się ze mną, dziękuję bardzo za czas poświęcony na przeczytanie tego listu i próbę zrozumienia.

Właśnie ta końcówka sprawiła, że upewniłam się w mojej decyzji. Za bardzo kocham to dziecko, za bardzo zależy mi na jej zdrowym rozwoju i zachowaniu normalności. iPhone wylądował z powrotem w Apple Store, ku wielkiemu zdziwieniu młodej, wytatuowanej i wykolczykowanej sprzedawczyni z ery digital. Pół godziny go testowała, nie mogąc uwierzyć, że „no, there’s nothing wrong with it”. Kto oddaje dobrego iPhona?! Wujkowi wytłumaczone, przeproszone. Żeby ukoić nieco ból, telefon zamieniony na iPad mini, który może używać w tygodniu do zadań domowych, a w weekendy do zabawy, jeśli przez tydzień zgromadzi dość „cyfrowych punktów”.

Lubię czasami zakradać się do jej sypialni, usiąść na brzegu łóżka i patrzeć jak śpi. Minkę ma tę samą od jedenastu lat.

sleep

I gdy odetchnęłam z ulgą po iPhonowej historii, wczoraj usłyszałam kolejne interesujące pytanie: „Mama, when will you let me date?”.

 

 

136 ołówków, czyli zakupy szkolne w USA

Mundurki, lekarze, szczepionki, dentyści, okuliści. Stara praca, nowa praca, a do tego syndrom kończących się wakacji, objawiający się nudą dzieci i moim balansowaniem na skraju granicy cierpliwości. Tak w skrócie podsumowałabym minione trzy tygodnie i brak aktywności na blogu. Jednak od dłuższego czasu po głowie krążyła mi myśl: muszę napisać o zakupach przyborów szkolnych.

Sto trzydzieści sześć ołówków, dwadzieścia dwie tubki kleju, siedemnaście opakowań chusteczek dezynfekujących, dwanaście rolek ręczników papierowych… Hmmm, nadal wydaje mi się, że w tym roku jakoś tego mniej… Tylko cztery paczki papieru do drukarki? A może to już kwestia przyzwyczajenia? Może to doświadczenie i podejście strategiczne sprawiają, że nie wybałuszam oczu jak lata temu, gdy dzieci zaczynały szkołę, a ja nie mogłam się nadziwić, po co tego wszystkiego tyle?!

school3school2

Listę potrzebnych przyborów znalazłam na stronie internetowej szkoły już początkiem lipca. Pod koniec lipca pojawiają się też one w sklepach na specjalnych stojakach. Znajdujesz szkołę i klasę dziecka, i już wiesz, co musisz kupić. Dobrą wiadomością jest to, że wbrew ogólnej zasadzie, że sezonowe towary są najdroższe w sezonie, właśnie w czasie letnich wakacji przybory szkolne mają najlepsze ceny. Najwyraźniej sprzedawcy mają trochę więcej litości wobec rodziców dzieci w wieku szkolnym. Dodatkowo, przy odrobinie wysiłku można je nabyć za grosze, dosłownie za centy. Zatem jeśli prowadzisz biuro domowe, czy mały biznes, to dobry czas, żeby zaopatrzyć się w notesy, długopisy, foldery i wszelkie inne przybory papiernicze.

Lata doświadczeń, prób i błędów doprowadziły mnie do stworzenia własnego, niezawodnego systemu zakupów szkolnych. Listy przyborów drukuję, gdy tylko się pojawią. Następnie sporządzam (w tym roku Duża z radością przejęła to zadanie) tzw. „master list”, czyli skonsolidowaną i uporządkowaną alfabetycznie listę dla całej mojej czwórki. Listę już od połowy lipca noszę w torebce. Promocje na poszczególne przybory szkolne trwają od około trzeciego tygodnia lipca do końcówki sierpnia i publikowane są co niedziela. Można je znaleźć w internecie, w niedzielnej gazecie lub w reklamówkach podrzucanych pod drzwi. Zawsze w niedzielę próbuję się zorientować, co warto zakupić w najbliższym tygodniu. Jeżeli widzę jakąś niebywałą ofertę, to już w poniedziałek staram się podjechać do danego sklepu, póki towar jest na półkach.

Sklepów, które oferują promocje na przybory szkolne, jest w bród i można posuwać się do skrajności jeżdżenia od jednego do drugiego, lecz ja ograniczam się do trzech sprawdzonych, ulubionych i – przede wszystkim – w niedalekiej odległości: Target, Staples i OfficeMax. Gdy pod koniec lipca zobaczyłam, że mazaki Crayola są po 50 centów, pomyślałam, że taniej już nie będzie i kupiłam wymagane osiem opakowań, a nawet trochę więcej na zapas. Normalnie paczka kosztuje ponad dwa, a nawet trzy dolary. Za kleje Elmers w sztyfcie zapłaciłam dolara za sześć w opakowaniu, gdy normalnie jeden kosztuje dolara. Zeszyty mogą kosztować od 25 centów w górę, ho ho w górę, jeśli chcesz z Minionkami czy Elsą… Na szczęście moje dzieci wiedzą, że kupujemy wszystko jednolite, bez bajerów, lecz nie ustępujące jakości. Wiem już, że papierowe teczki rozlecą się po paru miesiącach, a plastikowe mogą przetrwać nawet do następnego roku.

school5

Najbardziej jednak lubię jednocentowe „deale”. Tak, jednocentowe! Zakupem roku w tym roku był… uwaga… papier do drukarki za 1 cent. Tak, tak, normalny papier, biały, standardowy rozmiar, 500 kartek w paczce. Limit trzy na klienta. Jedyne, co trzeba przeboleć, to fakt, że przy kasie płacisz „normalną cenę”, np. $7.29, lecz po wypełnieniu i odesłaniu paragonu na specjalny adres, otrzymasz zwrot nadpłaty za kilka tygodni (przyjdzie na pewno – testowane wielokrotnie). Biorąc pod uwagę, że potrzebuję cztery opakowania, to już prawie 30 dolarów oszczędności. Wielu osobom szkoda zachodu na odsyłanie paragonów, dla mnie to nie problem.

Nie wszystkie promocje jednocentowe wymagają czekania na zwrot nadpłat. Za centa kupiłam między innymi cyrkle, kątomierze, linijki, temperówki, kartki do segregatora, karteczki katalogowe, zeszyty i papierowe foldery. Tego typu oferty rozchodzą się szybko, najczęściej do połowy tygodnia, więc lepiej nie zwlekać z zakupami.

school4

Sortowanie i podpisywanie przyborów to dla dzieci ogromna frajda. Niespecjalnie cieszą się na powrót do szkoły, lecz na przygotowywanie przyborów – bardzo. Dla ścisłości, komplet podpisanych przyborów na cały rok należy przynieść do szkoły już w pierwszym dniu i nie mieści się to bynajmniej w jednym tornistrze. W tym roku poszłam o krok dalej, kolekcjonowanie i rozdzielanie odbywało się w garażu, by uniknąć niepotrzebnego noszenia ciężarów tam i z powrotem.

school8

Ilości „potrzebnych” rzeczy nie komentuję. Wspominałam już nie raz o wszechobecnym amerykańskim nadmiarze. Czy naprawdę jedno dziecko jest w stanie zużyć 35 ołówków w ciągu dziewięciu miesięcy? Własne dzieci przekonują mnie, że „Taaak, mama”. Co roku nowe nożyczki? A czy wspominałam, że w połowie roku szkolnego nauczyciele posyłają karteczki do domu, że w klasie skończył się klej i uprzejmie proszą o dobrowolne datki?

I na koniec zadanie. Asia musi kupić paczkę zmywalnych markerów Expo (które wyjątkowo upodobali sobie nauczyciele), których normalna cena wynosi $5.99. Asia wypatrzyła w danym tygodniu promocję na markery w cenie $1 za paczkę. Dodatkowo Asia znalazła w niedzielnej gazecie promocyjny kupon producenta na $1. Ile zapłaciła Asia za paczkę zmywalnych markerów?

school9

Udanych zakupów i szczęśliwego powrotu do szkoły!

 

 

 

Jesteście serdecznie niezaproszeni

– Mama, tata cię woła, pan Stan jest w drzwiach – Duża z przejęciem wbiega do kuchni.

Nie śpieszę się do drzwi. Stan jest u nas częstym gościem spontanicznie podrzucającym mi swoje dzieci na godzinkę, półtora, pewnie błędnie wychodząc z założenia, że skoro już mam czwórkę, to dodatkowa dwójka nie robi mi różnicy. Stan jest muzykiem. W ciągu dnia, gdy żona pracuje, zajmuje się dziećmi, a wieczorami gra muzykę na żywo w ekskluzywnej restauracji. Na naszej sztywnej ulicy, wśród drętwych sąsiadów (o innym sąsiedzie co nieco pisałam tu), Stan jest powiewem normalności. Zawsze krzyknie „hi”, zagada, parę razy nawet wypiłam z nim kawę.

Tym razem w drzwiach stoi bez dzieci. Rozmawia z mężem, lecz oboje mają zmieszane miny. Ze szczątków rozmowy dolatuje mnie słówko „urodziny”.

– Wiesz Dżoana, wspominałem wam o tej imprezie, nie jestem pewny, czy pamiętacie, ale… chciałem powiedzieć…, że to będzie tylko dla dzieci z klasy córki. Żona nawrzeszczała na mnie, że nie ma tyle miejsca, że powinienem najpierw z nią skonsultować… Więc… no… wiecie…

Chwilę jeszcze zajmuje mi zrozumienie, że on przyszedł, żeby nas… wyprosić? odprosić? Upewnić się, że nie przyjdziemy!

– E tam, Stan, nie przejmuj się, nie przyjdziemy – silę się na ten sam amerykański luz, którym z reguły emanuje Stan. Prawdę mówiąc, w tej chwili naprawdę wydaje mi się to zabawne.

party

Gdy za Stanem zamykają się drzwi, najpierw parskam śmiechem. Mąż z dezaprobatą przewraca oczami. Refleksja przychodzi po chwili, przy kawie. Nie lubią nas? Za dużo nas? Czy ostatnio dzieci źle się tam zachowywały? Za długo siedzieliśmy? Może prezent był za skromny?

– To byłoby nie do przyjęcia w mojej kulturze – kiwa głową mąż. – Dostawia się kilka plastikowych krzeseł i załatwione.

– Ja też nigdy się z czymś takim nie spotkałam – wysilam pamięć. Albo zapraszasz, albo nie. Ale jak raz zaprosisz, to już nie odpraszasz.

Nie mam żalu do Stana. Stan jest naprawdę „cool”. Jednak  w uszach dźwięczy „żona na mnie nawrzeszczała”. Żona jest Azjatką, młodsza od niego o przynajmniej dwadzieścia lat. Zawsze wydawała mi się spoko, choć nie mam z nią wiele do czynienia.

Czy uważacie, że odmienność kulturowa usprawiedliwiałaby taki incydent?

Dzieci nadzwyczajne

Mama, can we have placki now?

– Nie w samochodzie. – odpowiadam, wyjeżdżając ze sklepowego parkingu w stronę domu.

But mama, you always give us placki in the car!

Owszem, zdarzyło się parę razy, że nabyte w zaprzyjaźnionym sklepie na trasie do domu placki ziemniaczane pozwoliłam im skonsumować w samochodzie, gdy jęki „I’m starving” wydawały się coraz głośniejsze i coraz bardziej denerwujące, i wymagały zastosowania natychmiastowego rozwiązania awaryjnego, ale żeby od razu „always”?!

– Nieprawda. To było tylko w nadzwyczajnych okolicznościach.

– Nad-WHAT?! – wykrzyknęły z rozbawieniem prawie równocześnie.

I dawaj zabawę w „jak to, nie znacie polskiego?”, „zgadujcie teraz, co to znaczy”, a ty, mama, masz za swoją wakacyjną rozwiązłość językową i coraz częstsze rozmowy z dziećmi po angielsku!

– „Nad-zwy-czaj-ne o-ko-licz-noś-ci” – sylabuję głośniej, wolniej i dobitniej.

Hmm… sounds like something with „okulista”… – Średnia jak zawsze kreatywna.

No, it’s more like „okolica”… – produkuje się Duża. But what is „okolica” again?

Zabawa ta trwa jeszcze dobrą chwilę, tym razem ku mojej uciesze, aż wreszcie wspólnym wysiłkiem dochodzą prawie do sedna, po raz kolejny bardziej wyczuwając znaczenie z kontekstu sytuacji niż zastosowania jakiejkolwiek innej nabytej wiedzy.

Exception! It means exception!

Special occasion! – wykrzykują dumne ze swoich odkryć.

Problem w tym, że ja nie chcę, żeby wyczuwały znaczenie. Chciałabym, żeby znały znaczenie. Ale jest jak jest i biorę za to pełną odpowiedzialność.

Teraz spokojnie tłumaczę więc znaczenie „okoliczności” oraz przymiotnika „nadzwyczajny”, jak zawsze w takich sytuacjach starając się używać słów, które wiem, że znają, żeby niepotrzebnie nie zamotać się jeszcze bardziej w te, cóż…, okoliczności.

– Nad-zwyczajny, czyli ponad-zwyczajny, ponad-normalny, więcej-niż-normalny… – wysilam się, w głowie szukając odpowiednich słów.

– Rozumiem, mama – odzywa się z opanowaniem Duża, jakby chciała zaoszczędzić mi zachodu. „Nadzwyczajny”, czyli taki jak my. My jesteśmy nadzwyczajne!

 

Tyle jeszcze miejsc…

Powrót do normalności zajmuje mi statystycznie około 48 godzin. Już odkurzyłam i umyłam podłogi w całym domu. Ugotowałam makaron z kurczakiem i szpinakiem. Zapełniłam lodówkę. Pralka i suszarka przerobiły pięć koszyków prania. Powiesiłam je w szafach i poskładałam do szuflad, a Mały znów jednym ruchem rozwalił całą świeżutko poskładaną stertę, gdy szukał majtek ze Spidermanem. A nie mówiłam, wszystko wraca do normy.

trip

Prawie 2000 mil, dziewięć dni, dziewięć stanów, pięć miast, sześć hotelów, jeden wysłużony miniwan i czwórka dzieci na tylnych siedzeniach. Wakacje? Cóż… jeśli mają oznaczać oderwanie od rutyny, to na pewno tak. Jeśli mają oznaczać wypoczynek i relaks, to na pewno nie. Ale nie zamieniłabym tej podróży na żadną inną. Jedynie przy dzisiejszym podsmażaniu kurczaka do makaronu chciałoby się walnąć patelnią w głowę z zapytaniem, co ty dziewczyno robiłaś, zanim miałaś dzieci. Co ty sobie myślałaś. Dlaczego nie zjeździłaś całych Stanów? Odpowiedź jest prosta, głowę miałam w chmurach.

IN OH

Teraz każda podróż wymaga precyzyjnego planowania, przygotowań, kompromisów, no i odpowiednich zasobów finansowych. Samolot zamieniony na miniwan, plecak Alpinusa na niedomykający się bagażnik. Mama pyta, w namiocie spaliście? Siostra pyta, w samochodzie? Nie, odpowiadam, nocowaliśmy w hotelach średniej klasy, poza dzielnicami typowo turystycznymi, koniecznie z wliczonym śniadaniem, a do atrakcji dojeżdżaliśmy komunikacją miejską. To nic, że w metrze w Waszyngtonie odjechał mi pociąg z mężem i starszymi córkami, i prawie moją nogą w drzwiach. Najważniejsze, że nie puściłam rąk Maluchów.

Nie uważam się za obieżyświata, nie jest to też blog podróżniczy, ale podróżując z gromadką dzieci po Stanach, nabyłam garść mniej i bardziej przydatnych wskazówek, którymi chętnie się tu podzielę.

1. Rzeczy, których nie może zabraknąć w samochodzie:

  • zapas filmów na DVD, płyt z muzyką, książek tradycyjnych i w tablecie,
  • mokre chusteczki, dezynfekujące mydło w żelu, środek przeciwbólowy i mała apteczka,
  • napoje i kanapki w coolerze, indywidualnie pakowane przekąski, butelkowana woda,
  • podręczne gry, zabawy i kolorowanki,
  • kocyki i poduszki,
  • mapy, GPS i mój niezawody smarfon.

Praktyczna uwaga: sprawdź zawartość bagażu przed podróżą. W tym roku uznałam, że starsze córki są już na tyle duże, żeby same spakować siebie i Maluchy. Wszystko pięknie poukładały przy drzwiach, a ja z zadowoleniem załadowałam do samochodu. Owszem, czystych majtek dla nikogo nie zabrakło, ale okazało się, że w podróż na Wschodnie Wybrzeże udało się ponad dziesięć pluszaków, klocki Lego, zabawki do piasku, zestaw „mały doktor” i parę innych absurdalnych przedmiotów.

WV PA

2. Czego nie zaplanujesz, to się nie stanie. Ta prosta, oczywista prawda, to jedno z moich ulubionych życiowych motto. „Chciałabym kiedyś pojechać do Filadelfii”. Zaplanuj i jedź! „Fajnie byłoby zobaczyć kiedyś Statuę Wolności”. Jedź i zobacz! „Ciekawe, czy w Zachodniej Wirginii jest rzeczywiście tak pięknie, jak w piosence Johna Denvera”. Jedź i sprawdź sama!

Oczywiście każdy ma inny styl podróżowania, ale w naszym przypadku nie możemy sobie pozwolić na spontaniczne przystanki typu „O, tutaj znak pokazuje atrakcję po drodze, zatrzymajmy się”. Na taki romantyzm można sobie pozwolić podróżując we dwójkę. Aby nasza sześcioosobowa maszyna działała sprawnie, musi być precyzyjnie zaprogramowana. Musimy wiedzieć na przykład, gdzie będziemy dzisiaj spać. Dzieci lubią rzeczy przewidywalne i wręcz chcą mieć wydrukowany plan podróży, wiedzieć co, gdzie i kiedy. Przy okazji rodzicom pozwoli to uniknąć syndromu „Are we there yet?” (powtarzającego się co pięć minut pytania, ile jeszcze czasu/drogi).

3. Nie próbuj zaoszczędzić na wszystkim. Z natury i z potrzeby zawsze szukam oszczędności. Czasami jest to bardziej możliwe, czasami mniej. Podróże z dziećmi nauczyły mnie jednak, że nie jest to czas, by za wszelką cenę szukać najtańszych kosztów. W końcu po to harujesz przez cały rok, aby to, co zapracowałaś i zaoszczędziłaś na znanych, przetartych ścieżkach, wspomogło cię na teraz na nowym, nieznanym gruncie. W praktyce sprowadza się to do tego, że już nie ubolewam, jeśli muszę kupić na ulicy butelkę zimnej wody za dwa dolary, choć wiem, że normalnie kupuję ją w hurcie za 25 centów albo mniej. I jeżeli wydaje się to najrozsądniejszą opcją, zamówię pizzę do hotelowego pokoju. Jeśli wszyscy padają z nóg, zamówię taksówkę, która dowiezie nas do najbliższej stacji metra. To są rzeczy, których nigdy nie praktykujemy w domu, w Chicago.

MD DC

4. Zaoszczędź tam, gdzie się da. Kto choć raz w życiu nie jechał tramwajem lub autobusem świadomie bez biletu? Nie nazwałabym tego nawet drobnym oszustwem. To po prostu kwestia interpretacji. Jeśli dzieci do pięciu lat nie płącą, Mała włazi do wózka, w którym się nie mieści i znowu wygląda na pięć lat! Jeśli nie płacą dzieci do trzech lat, odmładzamy Małego. Raz się uda, raz nie. Nie traktujemy tego śmiertelnie poważnie. Czasami winny jest „my poor English”, right?

Rodziny wielodzietne znają ten problem: praktycznie żaden standardowy hotel nie jest w stanie zakwaterować sześciu osób w jednym pokoju. Po latach prób i błędów po prostu staram się unikać zgłaszania ilości osób (matematyka nigdy nie była moją mocną stroną, więc nic dziwnego, że mam problem z policzeniem, ile nas jest). Płacimy za pokój, a jak się w nim pomieścimy, to już nasza sprawa (w ostatniej podróży przydatny okazał się dmuchany materac).

5. Wszystko się da! „Ale jak to, tak z dziećmi?”, „Ale jak ty się tak nie boisz?”, „A nie lepiej poczekać, aż podrosną?” Owszem, zawsze się trochę boję; najbardziej drżę o bezpieczeństwo dzieci. Ale gdzie one mogą być bardziej bezpieczne, niż u boku rodziców? Najmłodsze dziecko, które zabrałam w podróż, miało dwa miesiące. Wszystko się da przy odrobinie chęci i dobrej organizacji. Ufam zdrowemu rozsądkowi i własnej intuicji. I Sile Wyższej, którą zawszę proszę o bezpieczny powrót. A wspomnienia pozostają na zawsze.

EMIDC