Flaga USA, czyli najbardziej bezkarne przestępstwa w kraju?

Słyszeliście przypadek polskiego kierowcy tira z trzema promilami, który zatrzymany przez policję, był przekonany, że jest w Holandii? Otóż coś takiego nigdy nie mogłoby się zdarzyć w Stanach. Powód jest prosty: flagi! Wszędzie flagi! Budynki państwowe czy siedziby prywatnych korporacji, na maszcie przed McDonaldem czy na dzielnicowym boisku do baseballa, w parku rozrywki czy miejskim parku dla psów, w kościele przy ołtarzu i w klasie przedszkolaków, na stoisku warzywnym farmera i przy bramie wjazdowej na hodowlę świń w Iowa. Czasami flaga w szczerym polu, gdzie w promieniu dziesiątek mil nie ma żywej duszy! Często są to flagi bardzo pokaźnych rozmiarów. Właściwie łatwiej byłoby mi wymienić miejsca, gdzie NIE widziałam amerykańskiej flagi, niż te, gdzie jej brakowało. I nie tylko o miejsca chodzi, ale również przedmioty i towary, na których jest obecna. Przyznam, że nie potrafię się jasno ustosunkować, czy podoba mi się taka forma patriotyzmu, czy nie.

flag9

flag10

Wyrastając w kraju i systemie, gdzie flaga traktowana była niczym świętość (bo przecież okupiona krwią milionów poległych za wolność ojczyzny) trudno przyzwyczaić się do widoku innej flagi państwowej na męskich kąpielówkach, ręczniku plażowym czy fasadzie stodoły. Z drugiej zaś strony, dlaczego rezerwować ten symbol na specjalne okazje i święta narodowe? Dlaczego nie sprowadzić go z piedestału do ludzi i z dumą nie obnosić się patriotyzmem wymalowanym na twarzy, na rdzewiejącym pick-up trucku, czy na skarpetkach.

Hola hola! Nie tak szybko! Ustanowione w 1923 r. federalne prawo pod nazwą „Flag Code” (kodeks flagi) jasno określa, w jaki sposób należy obchodzić się i jak prezentować amerykańską flagę. Teoretycznie każde użycie flagi inne niż wywieszanie jej w formie sztandaru jest nielegalne. Oto kilka najciekawszych faktów oraz wyjątków z kodeksu flagi (jego pełny tekst można znaleźć tu).

  • Wyrażenie „The American Flag” (amerykańska flaga) jest niepoprawne. Jedyna dopuszczalna nazwa flagi to „Flag of the United States of America”. Wszystkie inne nazwy, łącznie z powszechnie używanymi przez Amerykanów określeniami: The Star Spangled Banner (sztandar połyskujący gwiazdami), The Stars and Stripes (gwiazdy i paski), Old Glory (stara chwała? – niezbyt ładne tłumaczenie), Red White and Blue (czerwień, biel i kolor niebieski) to nieformalne pseudonimy.
  • Kolory są bardzo ważne. Nie każdy „blue” to „Old Glory Blue”, zatem nie każdy niebieski reprezentuje „czujność, wytrwałość i sprawiedliwość”. Podobnie czerwony musi być „Old Glory Red”, czyli reprezentować „wytrzymałość i bohaterstwo”. (Dla kolegów grafików podpowiadam wartości CMYK: niebieski 10-87-37-51 i czerwony 8-10-77-1.)
  • Flaga zawsze powinna mieć 13 pasków (oznaczających 13 pierwszych kolonii, które utworzyły niepodległe państwo) i 50 gwiazdek (oznaczających 50 obecnych stanów). Właśnie coś takiego jak tu:

flag1

  • Jeśli chcesz umieścić flagę na samochodzie, powinna być przytwierdzona do przedniego prawego zderzaka.
  • Wywieszanie flagi do góry nogami to duży nietakt, ponadto sygnał niepokoju w narodzie. Niebieskie pole z gwiazdami powinno być zawsze umieszczone w lewym górnym rogu – z perspektywy obserwatora. O, właśnie jak poniżej…

flag5

  • Flaga nigdy nie powinna być używana do celów reklamowych: naszywana, nadrukowywana, lub w żaden inny sposób odciśnięta na czymkolwiek przeznaczonym do wyrzucenia po tymczasowym użyciu (np. poduszki, serwetki, pudełka itp.)
  • Flaga nie może być używana jako naczynie do przyjmowania, trzymania, niesienia czy podawania czegokolwiek.
flag8

źródło: terapeak.com

  • Flaga nigdy nie powinna dotykać ziemi, podłogi, wody lub czegokolwiek pod sobą. Zawsze powinna wisieć i powiewać swobodnie.
  • Flaga nigdy nie powinna być używana do pokrycia sufitu. Hmmm… ciekawe czy taka na wentylatorze się liczy?
flagfan

źródło: loriferber.com

  • Chroń flagę przed deszczem i śniegiem. W tym przypadku wywieszaj ją tylko, jeśli zrobiona jest z materiału odpornego na warunki pogodowe.
  • Kiedy flaga jest już zużyta i nie jest w stanie reprezentacyjnym jako symbol narodowy, powinna być zniszczona w dostojny sposób. Teoretycznie zaleca się jej spalenie, lecz innym sposobem godnego pozbycia się flagi jest oddanie jej do lokalnego ośrodka amerykańskich weteranów (VFA).

flag2

  • Flaga nie może być rozsuwana w formie kotar, ani w żaden sposób pofałdowana lub pomarszczona.
  • Flaga nigdy nie powinna być przeznaczona jako odzież, pościel lub aranżacje okienne.

flag4

flag3

flag6

Kiedy jest już jasne, że w świetle powyższych przepisów większość mieszkańców tego kraju to bezkarni przestępcy, pozostaje pytanie, jakie są kary za łamanie kodeksu flagi? Żadnych! Choć teoretycznie kodeks jest federalnym prawem, nie nakreśla żadnych środków wykonawczych ani przewidzianych kar. Traktowany jest jako zestaw wskazówek dla tych patriotów, którzy chcą wywieszać flagę prawidłowo i z należytym szacunkiem.

Na koniec nie mogę się powstrzymać od zaprezentowania wam jeszcze kilku ciekawszych zastosowań flagi, z którymi się spotkałam (na drugim zdjęciu to co prawda flaga Portoryko, nieinkorporowanego terytorium Stanów Zjednoczonych, ale przyznacie, robi wrażenie…) God Bless the USA!

flag11

flag13

flag14

flag12

 

 

 

Wspólny język w trójjęzycznej rodzinie

Ten post powstał w ramach Projektu Językowego Klubu Polki na Obczyźnie, którego jestem dumną członkinią.

Na inspirację do tego postu nie musiałam czekać długo. Wracam dziś do domu i pytam Małą, gdzie jest tata. – Fiksuje coś w wannie – odpowiada. „Naprawia” – poprawiam ją z uśmiechem i niezwłocznie notuję kolejną perełkę językową. Moja kolekcja jest spora i co jakiś czas dzielę się nią na tym blogu.

Prawda jest taka, że żelazna zasada mówienia do dzieci tylko po polsku (ja) oraz tylko po hiszpańsku (mąż) rozluźnia się nieco w naszej rodzinie w miarę upływu lat. O ile nasze pierwsze dziecko idąc do przedszkola w wieku trzech lat praktycznie nie znało angielskiego, o tyle ostatni Mały okazuje największą frustrację, nie rozumiejąc zwrotów czy poszczególnych słówek. „Mama! I don’t know what it means!” – wykrzykuje lub „Papi, tell me in English!”.

W tej kwestii zdecydowanie jestem większym winowajcą od męża. Nieco usprawiedliwiona, że przecież chodzą do polskiej szkoły, przerzucam się na angielski, gdy zależy mi na skuteczności i wydajności komunikacji. Wychowując czwórkę dzieci, zwłaszcza podczas codziennej gonitwy i szkolnej rutyny, nie zawsze mam czas i chęci, by tłumaczyć „what it means”.

Obserwuję jednak pewien fenomen, który pojawia się, gdy jesteśmy w towarzystwie. Dzieci bezbłędnie przeprogramowują się na odpowiednie języki, w zależności od tego, z kim są. Gdy przychodzi Abuelita, Mały łamaną hiszpańszczyzną odpowiada na jej pytania i zdaje sprawozdanie, jak mu minął dzień w szkole, nigdy nie marudząc przy tym „tell me in English”. Gdy wpada ulubiona ciocia Małej, w podziwie a czasem kompletnym osłupieniu słucham, jak Mała prowadzi rozmowę po polsku, nie przemycając przy tym ani jednego angielskiego słowa (pongliszowskie tak, ale nie angielskie). Zawsze wtedy dochodzę do wniosku, że nie doceniamy mózgów i możliwości naszych dzieci.

dyktando

Nigdy nie zapomnę, gdy parę lat temu postanowiłam odbyć ze starszymi córkami rozmowę na temat dojrzewania. Odpowiednio przygotowana i wyposażona, usiadłam w ich pokoju i zaczęłam długi monolog (po polsku) na temat zmian hormonalnych, wzrostu tu i ówdzie, owłosienia, trądziku i wreszcie miesiączki. Z założenia mówiłam wolno i wyraźnie, starannie dobierając słowa. Dwie pary wlepionych we mnie oczu, miny grobowe, pełna koncentracja, momentami tylko przerywana głupawymi uśmieszkami na dźwięk jakiegoś słowa-tabu, typowe dla tego wieku. Gdy skończyłam, byłam zadowolona z mojego wystąpienia. Czy są jakieś pytania…? Widzę narastające zmieszanie na ich twarzach. Wreszcie młodsza, odważniejsza niepewnie odzywa się: „Wait, mama, so… where exactly is the blood coming from?” Mówię wam, nie wiedziałam, czy wówczas mam się śmiać, czy płakać.

Podobnych anegdot jest mnóstwo i są one nieustannym źródłem rozrywki w naszej rodzinie. Gdy kilka lat temu w polskiej szkole sobotniej klasa organizowała Dzień Rodziny i pani kazała przyprowadzić mamusie i tatusiów, Mała podeszła do pani i oświadczyła, że ona nie ma tatusia. Zakłopotana pani odzyskała spokój dopiero, gdy Mała oznajmiła, że może za to przyprowadzić swojego „papi”.

Innym razem kazałam Dużej wypisać kartkę urodzinową po polsku. Zadanie niełatwe, lecz wybrnęła z tego postanawiając zapisać tekst piosenki „Sto lat”. Pomysł dobry, gdyby nie fakt, że na kartce do starszej szacownej ciotki napisała „Sto lat, sto lat, NIE ŻYJE nam”. Była autentycznie bardzo zdziwiona, że tam jest „niech”, a nie „nie”. Twierdzi, że całe życie śpiewała „NIE żyje nam”.

jezykowy

Gdy jakiś czas temu udało mi się ugotować jakąś tam zupę (normalnie jemy obiad jednodaniowy), Mały wykrzyknął do sióstr: – Dzisiaj będzie zupa i długie danie! Spodobało mi się to, bo faktycznie, polski obiad to raczej „długie” danie…

Całkiem niedawno przyniosłam do domu polskie landrynki i poczęstowałam dzieci, pouczając: „Tylko tego się nie gryzie i nie połyka, tylko tak cycka”. Za parę dni, gdy Małą znów wzięło na słodkie, przychodzi do mnie i mówi: – Mama, masz jeszcze te cukierki-cycki?

Więcej językowych perełek moich dzieci można znaleźć we wpisach (Polskich) słów brak 1, 2 i 3. Przyjemnej lektury!

I jeszcze jedno. Z okazji niedawnych 70. urodzin ulubionego eksperta językowego naszego klubu, prof. Jana Miodka, przygotowałyśmy krótki filmik z życzeniami w różnych językach!

 

 

 

 

 

 

 

Ta baba, którą nie chciałam być – czyli prawdziwy dzień matki na Dzień Matki

Najpierw zwróciłam na nią uwagę na stoisku obuwniczym. Trzymała w ręku jakieś sandały, machała nimi przed oczami siedzącej na krzesełku nastolatki i zawzięcie jej coś tłumaczyła. Wokół leżała sterta butów. Dwie mniejsze dziewczynki (chyba też jej dzieci?) bawiły się w „kto przymierzy wyższe obcasy”. Bezskutecznie próbowała przerwać tą zabawę i namówić je do odłożenia wszystkich par na miejsce. Jeszcze jedno dziecko głośno śpiewając biegało wokół regałów, co chwilę przewracając się na jakichś butach. Gdy łapała je za ramię usiłując coś tłumaczyć, mały chichotał, nic sobie nie robiąc z jej monologu.

Stojąc w przydługiej kolejce do kasy jej wzrok przyciągnęły strategicznie rozmieszczone półki z kosmetykami. Wzięła do ręki przeciwzmarszczkowy krem do oczu, chwilę obracała pudełko w palcach i odłożyła, przekonana, że „it doesn’t reduce the appearance of fine lines”. Kiedy ona była ostatnio u fryzjera? I czyżby to był „no shower day”? Kto może sobie pozwolić na zero makijażu w tym wieku? Te spodnie capri kupiła sobie w Costco, pewnie że wygodne, lecz powinna przecież wiedzieć, że to najbardziej niepochlebna długość spodni, zwłaszcza przy jej nieperfekcyjnych nogach.

A te jej dzieci… Te małe są w szortach i sandałkach, a przecież dziś jest tylko 59 stopni! Jedno z nich, z czupryną jakby nie czesało się przez tydzień, dorwało się do półki z próbkami perfum i opryskuje się każdym po kolei. Gdy wyrwała się z kolejki, by zwrócić mu uwagę, młodsze zaczęło wspinać się na wózek. Starsze były zanadto pochłonięte dyskusją, kto śpiewa piosenkę dobywającą się z głośników.

Jej twarz wykrzywiał grymas. Jej postawa ortopedyczna zdradzała znaki zmęczenia i stresu. Jej język ciała opowiadał historię rezygnacji i rozczarowania.

Jak to dobrze, że JA jestem perfekcjonistką! Lubię mieć kawę w ulubionej biało-niebieskiej filiżance, przedziałek po lewej stronie, sos na talerzu nie zalewający sałatki, ubranie nie-przypadkowe i torebkę pasującą do butów. Na biurku porządek, blaty w kuchni lśniące, podłoga czysta, obrazy na ścianach prosto. Dzieci zawsze umyte i ubrane na pogodę, ich majtki świeże, skarpetki z tej samej pary, kolana nie-przetarte, bluzki nie-dziurawe. Ich paznokcie krótkie i czyste, włosy umyte i nienagannie ułożone, grzywki nie przykrywające oczu. W bagażniku swetry na wypadek „zimno mi”, woda na wypadek „chce mi się pić”, przekąska na wypadek „chce mi się jeść”, ręcznik papierowy na wypadek „o, wylało się” i samochodowa apteczka na wypadek „ałcis”. Plan posiłków mam rozpisany do końca roku, kalendarz w telefonie na czerwono-fioletowo-żółto w zależności od kategorii wydarzeń, a na mojej szafce nocnej leży „Large Family Logistics” (książka, która nie do końca mi się przydała, bo dotyczy rodziny farmerskiej na amerykańskiej wsi). Mam też garść żelaznych zasad rodzinno-organizacyjnych, do których należą m.in. „jeśli tego nie zaplanujesz, to się nie stanie”, „dobry dzień zaczyna się od poprzedniego wieczoru”, „skończ jedno, zanim zaczniesz drugie” itp.

Czy zdąży jeszcze podjechać na całodobową pocztę? Zaraz, zaraz, czy jest mleko w lodówce? W samochodzie wśród kłótni i wrzasków ona milczy jak grób. Tylko  przełączenie się na „znieczulicę” pozwoli jej dojechać bezpiecznie do domu. Gdy tylko weszli, zagoniła dzieci na górę do spania, nie dbając już nawet, czy umyły zęby i spakowały plecaki na jutro. Pogardliwym spojrzeniem ogarnęła galerię brudnych naczyń rozstawionych po całej kuchni. Pier… to – pomyślała. Otworzyła szafkę z barkiem i nalała sobie lampkę Cabernet Souvignon z Whole Foods za $3.00, wcale nie odmierzając przepisowych pięciu uncji. Po kilku łykach otworzyła drzwi na zewnątrz, by zaczęrpnąć świeżego powietrza. Spojrzała na księżyc. Dziś świecił tak jasno. Zamknęła oczy. Ciche łzy zaczęły kapać na balustradę. – To był po prostu bardzo ciężki dzień – pomyślała sobie z ulgą, że dokonała takiego właśnie odkrycia.

– Mama…? – ze schodów wychyliła się wielka para zielono-szarych oczu. – Wszystko dobrze?

– Tak. Idź spać, dziecko.

– Mama..? Naprawdę przepraszam, jeśli cię dzisiaj rozczarowaliśmy…

Wielkie sklepowe lustra rozstawione na każdym rogu nie kłamią. Tą babą byłam ja.

ideal-mother

OCZYWIŚCIE że chciałabym być idealną matką. Ale jestem zbyt zajęta wychowywaniem dzieci.

 

 

Polskie, żadne boliwijskie! – czyli z wizytą w polskim konsulacie w Czikago

Po latach odkładania na potem nadszedł wreszcie czas, by moje latorośle skorzystały z zasady Ius Sanguinis, według której nabywają obywatelstwo polskie przez „urodzenie z rodziców, z których co najmniej jedno posiada obywatelstwo polskie, bez względu na miejsce urodzenia dziecka w Polsce czy za granicą” (Art. 14 pkt 1 ustawy o obywatelstwie polskim). Innymi słowy, postanowiłam wyrobić dzieciom polskie paszporty.

1

Przy składaniu wniosku muszą być obecne dzieci i oboje rodziców (tylko w wyjątkowych sytuacjach dopuszcza się obecność  jednego rodzica), więc była to dla nas planowana wyprawa. Przykazałam dzieciom ładnie się ubrać, mówić tylko po polsku i grzecznie odpowiadać na pytania konsula. Reakcje były następujące:

– „Dzień dobry. Mam na imię M. i bardzo lubię pierogi.” Tak dobrze?

– Oooohhhh mama, czy musimy mieć białą bluzkę i granatową spódniczkę…..?

Każdy interesant witany jest w drzwiach „kontrolą bezpieczeństwa”. „Wszyscy mówią po polsku?” – bardziej stwierdził niż zapytał Pan Pierwszy, po czym trzykrotnie poinstruował męża – po polsku – by opróżnił kieszenie kurtki, zwiększając przy tym donośność głosu i przy okazji moje rozbawienie (sorrry…) – Tutaj ma pani wnioski, a tutaj wzór. Proszę wypełnić wnioski według wzoru i uwaga, nie podpisywać, powtarzam, nie podpisywać!

5

Oj niby proste, ale jednak nie. Starsza pani z panem zasłaniają mi wzór. W niewielkim pomieszczeniu jest już sporo ludzi. Mało miejsc siedzących. Muszę się skoncentrować. Mały wisi na mnie. Mąż nic nie rozumie. Rozprasza mnie telewizor i Pan Pierwszy, który donośnym głosem nieustannie poucza, tłumaczy, instruuje, a jednocześnie przeprowadza każdemu nowo przybyłemu kontrolę bezpieczeństwa.

Utknęłam już na wstępie, bo co wpisać dzieciom w pole „obywatelstwo” ? Zerkam na wzór. Nie ma nic. Postanawiam podejść do Pana Pierwszego:

– Przepraszam, co mam wpisać dzieciom w pole „obywatelstwo”?

– Proszę pani! Mówiłem pani, jest wzór! Ja naprawdę nie mogę każdemu palcem pokazywać i tłumaczyć. Pani podejdzie tutaj do wzoru. Proszę dokłanie tak wypełnić jak tutaj. Dokładnie według wzoru!

4

Duża w osłupieniu spogląda to na mnie, to na pana. No tak, po raz pierwszy spotyka się z polskim „customer service”. Jakaś część mnie chce zwrócić panu uwagę, że pytam, bo wzór jest niejasny, a on jest przecież po to, aby udzielić pomocy, lecz z drugiej strony właśnie budzi się we mnie uśpiony po latach kompleks prowincjuszki i pokora przed urzędnikami. A co jak pan się obrazi i jeszcze paszportów nam nie wyda? Wracam więc do niejasnego wzoru i postanawiam siedzieć cicho i wypełniać dalsze pola, gdy Pan Pierwszy w przypływie łaskawości podchodzi do mnie i mówi: – Pani wpisze polskie, tylko polskie. Żadne boliwijskie, żadne inne!

Aha. Żadne boliwijskie. Boliwijskie…?

Od tej pory postanawiam unikać Pana Pierwszego. Zauważam, że jest jeszcze Pan Drugi, który nie krzyczy i jest uśmiechnięty. Z kolejną wątpliwością podchodzę do niego.

– Przepraszam, pan jest wolny?

– Ach, droga pani, urzędowo tak, ale tak to nie…

I już wiem, że mam go w garści. Pochlebstwem, cierpliwością i pokorą – czyli starymi sposobami Mamy – zdobywam odpowiedzi na resztę pytań i pomoc w wypełnieniu ośmiu wniosków (potrzebne są też wnioski o pesel). Nie dałam się zbyć nawet, gdy w chwili niemocy Pan Drugi próbuje mnie odesłać do Pana Pierwszego. – Pan taki miły, a tamten pan krzyczy.

2

Wspomnienie kolejki po wizę w konsulacie w Krakowie?

Dostaję numerek i zaczyna się czekanie. Obserwuję, ja Pan Pierwszy wypytuje nowo przybyłego śniadego interesanta, czy w plecaku ma „something dendżeros, maybe najfs?”, potwierdzając moje przypuszczenia, że oczywiście mówi po angielsku. Obserwuję też, jak uspokaja wkurzonego kontraktora, który nie chce przejść kontroli bezpieczeństwa, bo on jest tylko po odbiór. Obserwuję też, jak ksiądz dostaje kolejkę do okienka praktycznie bez czekania – chcę wierzyć, że to przypadek. I dochodzę do wniosku, że Pan Pierwszy ma naprawdę niełatwą pracę.

Dalej poszło już sprawnie, mimo ciasnych okienek, przez które trudno się mówi, pani jest uśmiechnięta, miła i przyjazna. Podobne pozytywne doświadczenie miałam, gdy kilka lat temu przedłużałam własny paszport, więc do okienkowych pań nie mam żadnych zastrzeżeń. Trzeba jednak odrobić zadanie domowe i przyjść przygotowanym. Dzieci obejrzane, odciski pobrane, kopie zrobione, pięczątki przybite, paragony wydane.

– Nagle wszyscy się obudzili i chcą mieć polskie paszporty – mruczy Pan Pierwszy w odpowiedzi na komentarze o wzmożonym ruchu w konsulacie. Zadowolona z pozytywnego załatwienia mojej sprawy, po trzech (tak, trzech) godzinach wreszcie wychodzę. Po około siedmiu tygodniach odbieram nowiutkie, świeżutkie, prosto z pieca…

6

Informacje praktyczne

Umiejscowienia zagranicznych aktów urodzenia (transkrypcje) w polskim urzędzie stanu cywilnego to pierwszy i niezbędny krok do pozyskania polskich paszportów dla dzieci urodzonych za granicą. Umiejscowienia mogą być dokonane:

– przez rodzica, przy okazji wizyty w Polsce (w USC miejsca ostataniego zameldowania rodzica).

– konsula – najdłuższa i najbardziej kosztowna droga

– dziadków – w miejscu ostatniego zameldowania rodziców (przy podpisaniu oświadczenia o pełnomocnictwie dla babci lub dziadka)

Potrzebne są oryginalne akty urodzenia wraz z tłumaczeniami przysięgłymi (zamiast kłopotać się z tłumaczeniami w Stanach, polski USC podsunął mi tłumacza, z którym współpracuje i który kosztował mnie 50 zł od dokumentu). Kogo interesuje temat, niech doczyta informacje tutaj, bo ja naprawdę nie mogę każdemu palcem pokazywać i tłumaczyć…

 

Ciotki, wujki i inne twarze z amerykańskich produktów

Czarnoskóry starszy dżentelmen w czarnej muszce na pudełkach szybko gotującego się ryżu może wyglądać niewinnie dla nieświadomego amerykańskiej historii konsumenta. W końcu preparowany termicznie ryż wuja Bena był najlepiej sprzedającym się ryżem w Stanach przez prawie 50 lat. Jednak założyciele firmy nie byli bynajmniej spokrewnieni z żadnym wujem Benem. Termin „wuj” był popularnym w XIX wieku niepochlebnym określeniem dla starszych i posłusznych niewolników i służących (którym nie przysługiwały tytuły „pan” czy „pani” – Mr. czy Mrs.). „Wuj Sam” był czarnoskórym farmerem z Teksasu słynącym z wysokich standardów uprawy ryżu. Zaś twarz na pudełku to podobizna chicagowskiego ochmistrza restauracyjnego, Franka Browna. Tym oto sposobem Uncle Ben to dwie osoby w jednym. Krytyka rasistowskich korzeni wizerunku doprowadziła do wysiłków marketingowych, w rezultacie których producent, firma Mars, częściowo porzuciła słowo „wuj” i z dnia na dzień przemianowała Bena z… kamerdynera na biznesmena.

UncleBenUpdated

Po odkopaniu smutnej historii swojskiej, uśmiechniętej, czarnoskórej ciotki Jemimy z pudełka ciasta naleśnikowego w proszku, amerykańskie śniadanie już nigdy nie będzie smakować tak samo. „Old Aunt Jemima” to tytuł popularnej piosenki wykonywanej podczas minsrelsów – widowisk rozrywkowych, gdzie biali mężczyźni przebrani za czarnych wyśmiewali afroamerykańską kulturę, kreując obraz Murzynów jako analfabetów, często upośledzonych umysłowo. Oryginalna postać ciotki Jemimy była grubsza, z wyolbrzymionymi ustami, przerysowana i prześmiana. Popularność piosenki stała się inspiracją do nazwania tak nie tylko placków i syropu, lecz również postaci filmowych, telewizyjnych i radiowych. Kres ciotce Jemimie położył ruch na rzecz praw obywatelskich w latach 60. Przetrwała ona jednak jako wizerunek śniadaniowych produktów, otrzymując oczywiście odpowiedni „makover”.

auntjemima

Skoro o śniadaniu mowa, firma Quaker wielokrotnie podkreślała, że elegancki dżentelmen w czarnym kapeluszu i białej falbanie pod szyję z najpopularniejszych w Stanach płatków owsianych to „przypadkowy mężczyzna w stroju kwakra”, a nie William Penn, założyciel stanu Pensylwania. Kwakrzy to popularna nazwa wspólnoty religijnej (oficjalnie Religijne Towarzystwo Przyjaciół) zapoczątkowanej w XVII wieku w Anglii. Prześladowania religijne zmusiły dużą część kwakrów do osiedlenia się w Ameryce Północnej, gdzie początkowo przeganiani byli z każdej kolonii, z wyjątkiem Rhode Island. Wreszcie William Penn założył dla nich Pensylwanię, kolonię otwartą dla wszystkich, zgodnie z pokojowymi poglądami grupy. Kwakrzy w Pensylwanii mieli reputację uczciwych, prawych i bezkonfliktowych. Gdy na przełomie XIX i XX wieku w Pensylwanii doszło do połączenia pięciu młynów owsianych, nowa firma szybko postanowiła skorzystać z pozytywnego wizerunku kwakrów pożyczając sobie ich nazwę i twarz. Firma zapewnia, że nic innego nie łączy ich z kwakrami.

quakerblue

Na oficjalnej stronie Mr. Clean przeczytać można kiczowatą historię (i obejrzeć jeszcze bardziej kiczowaty filmik) o tym, jak w pewien letni wieczór pewien famer znalazł w stodole „małe lecz krzepkie niemowlę o łysej lecz połyskującej głowie”. Rodzina zaadoptowała dziecię, które wzrastało w sile i zamiłowaniu do czystości. Często zaskakiwał mamę szorując cały dom. A że szorował tak mocno, rosły mu mięśnie, a wraz z nimi miłość do sprzątania. Wreszcie jako dorosły już Mr. Clean napisał encyklopedię czystości, która wpadła w ręce firmy Proctor & Gamble (tak, ProctOr, nie Procter) i tak pan Clean rozpoczął swoją karierę. Według firmy modelem do stworzenia wizerunku pana Cleana był żeglarz amerykańskiej marynarki, co może mieć coś wspólnego z faktem, że oryginalna formuła stworzona była przez przedsiębiorcę zajmującego się czyszczeniem pokładów, który szukał bezpieczniejszych i efektywniejszych metod rozpuszczania brudu i smaru, a następnie sprzedana firmie P&G w 1958 r. Niektórzy twierdzą, że Mr. Clean to dżin, zważywszy na jego skrzyżowane ramiona, łysinę, złoty kolczyk w uchu, a także zdolność magicznego pojawiania się tam, gdzie jest potrzeba. I uwaga, Pan Proper w Polsce, Maestro Limpio w Meksyku, Monsieur Propre we Francji – to jeden i ten sam siłacz. Swoją drogą, ciekawa jestem dlaczego nie nazwano go dosłownie, Pan Czysty…?

Mrcleanbaby

Ruda dziewczynka w warkoczykach z logo sieci restauracji Wendy’s to córka założyciela, Dave’a Thomasa. Wieść niesie, że Melinda Lou Morse miała w dzieciństwie problemy z wypowiadaniem „r” i „l”. Nie mogąc dobrze powiedzieć swojego imienia „Melinda”, zaczęto nazywać ją ksywką „Wendy”. Gdy miała osiem lat, jej ojciec otworzył pierwszą restaurację z hamburgerami w Columbus w stanie Ohio. Dziś to trzecia najpopularniejsza sieć fast foodów z hamburgerami. Po śmierci Thomasa w 2002 roku Wendy odkupiła większość lokalizacji w Ohio i sama zaczęła pojawiać się w telewizyjnych reklamach promujących wysoką jakość składników i przygotowania hamburgerów, którą zapoczątkował jej ojciec. Ryzykownej rzec można kampanii z udziałem prawdziwej Wendy z wyraźną nadwagą towarzyszyło nowe hasło „You know when it’s real” (wiesz, kiedy to jest prawdziwe). Znawcy marketingu łapią się za głowę, mnie osobiście bardzo spodobała się ta autentyczność (zwłaszcza że nie jadam w Wendy’s).

wendys2

Kocham cię, I love you, Te amo – czyli miłość niejedno ma imię

Wysyłam bratu życzenia. Brat odpowiada:

Screenshot5

Mąż melduje żonie, że dotarł na miejsce:

SCreenshotRev

I jeszcze notka od córki:

postit

Choć słowne wyrażanie uczuć w dużej mierze zależy od osobowości, a sama jestem największą przeciwniczką uogólnień, wszyscy jesteśmy w tej kwestii trochę zaprogramowani przez kraje, w których się wychowaliśmy i języki, którymi operujemy na codzień. Jak wytłumaczyć wymienianie się z dorosłym rodzeństwem „I love you” zamiast „kocham cię”? To proste. W naszej rodzinie nie mówiło się “kocham cię”. Chyba to było za duże słowo, dziwne trochę, podejrzane? Zdecydowanie zarezerwowane na specjalne okazje, wyjątkowe okoliczności, jak rocznica ślubu, szkolny program na Dzień Matki, osiemnastka, może pożegnanie na lotnisku? Zamiast mówienia miłość była okazywana – zaufaniem, gotowością do pomocy, pracą i poświęceniami.

Ameryka to trochę to zmieniła. Tu ludzie bardziej kochają się w słowach. W dorosłym życiu częściej zdarzało mi się usłyszeć “kocham cię” od najbliższych. Jakie fajne uczucie. Jakie fajne słowa. Czy to amerykańskie “I love you” pomogło przełamać tę barierę?

Amerykańskie „I love you”… Trochę nadużywane, trochę spowszechniałe, trochę oklepane. „I love you all!” krzyczał parę dni temu do wyborców Donald Trump po wygranej w New Hampshire. I love you pasuje do kawy, do SMS-a, do każdej kartki i notki, do pożegnania, podziękowań i przeprosin, do każdego podarunku, no i oczywiście do miśków i czekoladek. Choć trochę wyświechtane i zdaje się, że do pięt nie dorasta szlachetnemu polskiemu „kocham cię”, to jakoś je polubiłam. Bo czy nie lepiej usłyszeć sto „ajlowjus” niż nie doczekać się zarezerwowanego na specjalną okazję „kocham cię”? I tak amerykańskie “I love you” pomogło polskiemu “kocham cię”. Bo podobnie jak Polacy w Ameryce zaczęli życzyć sobie miłego dnia (od amerykańskiego „Have a nice day!), tak i chyba dzięki Amerykanom kochają się bardziej.

napkin

Odrębny akapit należy poświęcić hiszpańskim “Te quiero” i “Te amo”. Tak, tak, kochliwi Latynosi mają dwa, a nawet więcej zwrotów wyrażających miłość. Te quiero to normalne “I love you”, może tylko ma w sobie trochę więcej miłości? Te quiero mówi babcia, żegnając się z wnukami, Te quiero mówi mąż do dzieci, wysadzając je pod szkołą, Te quiero można powiedzieć przyjaciółce i bliźniemu swemu. Żeby było bardziej poplątanie, „querer” oprócz „kochać” oznacza również „chcieć”. Te amo zaś zarezerwowane jest dla miłości romantycznej i dla kochanków. Jest naprawdę wzniosłe, poetyckie i górnolotne, i na pewno rzadziej spotykane niż „te quiero”. Można też powiedzieć „Te quiero mucho y te amo”, czyli coś w stylu „bardzo cię kocham i miłuję”. A nie mówiłam, że kochliwi?

cards

Moje dzieci, choć myślą po amerykańsku, żeby sprawić mi przyjemność, wyrażają uczucia po po polsku i takie cuda z tego wychodzą. Uwielbiam to!

card

Podsumowując, nieważne w jakim języku, kochajmy się!

Teraz wasza kolej. Jak się mówi „kocham cię” w waszych krajach i językach?

Circle Interchange – najbardziej zakręcone kółko w Stanach

W idealnym świecie gdy chcesz dojechać gdzieś szybciej, wskakujesz na autostradę. W Chicago nie jest to jednak tak oczywiste. Szacowanie najkrótszego czasu dojazdu (niekoniecznie najkrótszą trasą) stało się nieodłącznym zadaniem większości kierowców, równie ważnym jak tankowanie, czy uzupełnianie płynów w samochodzie. Pomocą służą częste radiowe i telewizyjne komunikaty dla kierowców, mój nieodłączny przyjaciel Google Maps, a także własne, pilnie strzeżone tajniki drogowych manewrów. Niewiele już można zrobić, gdy raz wjedziesz na rampę, która odsłoni przed tobą straszliwy widok: chicagowski korek. Pozostaje słuchać radia, modlić się i testować granice swojej cierpliwości.

chicagotraffic2

Może dlatego, że na inżynierii znam się jak kura na pieprzu, a może, bo jestem po prostu babą ze wsi, którą fascynują zjawiska wielkiego miasta, a może też dlatego, że na trasie tej jeżdżę przez większość dni tygodnia, od paru miesięcy z uwagą śledzę przebudowę okrzykniętego złą sławą chicagowskiego „Circle Interchange”. Przemianowane parę lat temu na „Jane Byrne Interchange” (dla uczczenia jedynej w historii miasta kobiety-burmistrza, Jane M. Byrne) skrzyżowanie w pobliżu centrum miasta łączy ze sobą lokalne i międzystanowe autostrady – Dan Ryan, Kennedy i Eisenhower oraz Congress Parkway – drogę która majestatycznie wprowadza do śródmieścia Chicago, przez ulice State i Michigan, aż od fontanny Buckingham w Parku Granta.

photo: chicagotribune.com

photo: chicagotribune.com

Dlaczego zła sława? Niektóre statystyki nazywają „Kółko” najwolniejszym i najbardziej zatłoczonym skrzyżowaniem autostrad w kraju. Codziennie przewija się przez nie 300-400 tys. pojazdów, a rocznie notuje się tam około 1,100 wypadków. Dla kierowców ciężarówek The Circle to prawdziwy koszmar. Kilka lat temu Departament Transportu obliczył, że przeciętna prędkość ładunków na tym odcinku wynosi zaledwie 29.41 mil na godzinę (47.33 km/h).

Kółko jest węzłem drogowym typu turbiny, teoretycznie pozwalającym podczas przejazdu utrzymywać wysokie prędkości (o ironio!). Z każdego kierunku ma pojedyńcze, długie i kręte rampy, stąd zakręcony wygląd i nazwa. Pomysły ulepszenia i usprawnienia skrzyżowania dodatkowo utrudnia fakt, że bezpośrednio pod nim biegną tory kolejki miejskiej (niebieskiej linii).

Jednak jest nadzieja! W zeszłym roku rozpoczął się wielofazowy projekt przebudowy i udoskonalenia tej ponad 50-letniej konstrukcji. Burzone i wznoszone mosty nad drogami, przesuwane co chwilę pasy ruchu i betonowe przegrody, zakazy, nakazy, ostrzeżenia i objazdy, nowe kolumny, stalowe belki i panowie w żółtych kamizelkach – to nieodłączne realia dla kierowców podróżujących przez Kółko. Stanowy Departament Transportu szacuje, że planowane ulepszenia zmniejszą korki o 50%, zaoszczędzą kierowcom łącznie około 5 milionów godzin rocznie na dojazdach oraz 1.6 milionów dolarów rocznie na kosztach paliwa. Chciałoby się z ironią pokiwać głową i powiedzieć „I’m looking forward to it”. Ale powiem lepiej: pożyjemy, zobaczymy.

Balansujące w powietrzu na wielkich dźwigach stalowe belki to nie lada widok dla baby ze wsi. A stanie w korku zaowocowało paroma zdjęciami.

Dla prawdziwych wielbicieli tematu polecam wideo.

JB6 JB5 JB4 JB3 JB2 JB

 

 

 

Co się stanie, jak połkniesz zęby? – i inne rozterki czterolatka

Patrząc, jak moje starsze dziewczynki w błyskawicznym tempie rosną i rozwijają się, przemalowując pokój z różowego na seledynowy, a księżniczki na ścianach zastępując… no, niczym, bo wystrój ich pokoju nie należy już do mnie… Pakując do oddania kolejne worki ciuszków, które już na pewno mi się nie przydadzą i niemal zalewając się łzami nad znalezioną za pralką parą niemowlęcych skarpetek… Spoglądając wstecz uzmysławiam sobie, że całe moje macierzyństwo (i pewnie nie tylko moje) odbywa i odbywało się w biegu. Jak w mgnieniu oka przynosiłam ze szpitala kolejne zawiniątka, z których dziś zrobiły się samodzielne, myślące stworzenia, które nie przestają mnie zadziwiać swoją indywidualnością.

Próbując zatem zwolnić tempo, bardziej cieszyć się dziećmi (czemu sprzyja fakt, że moje ostatnie zawiniątko jest już w wieku przedszkolnym) i kontemplować ich rozwój, ostatni rok spędziłam spisując najciekwawsze pytania Małego, w pełni świadoma, że ten wyjątkowy wiek zadawania wyjątkowych pytań trwa tylko chwilę i już nigdy nie wróci. Większość najbardziej kreatywnych pytań jest z serii „Mama, co się stanie jak…” I choć zadawane w większości w języku angielskim, przedstawiam je również po polsku, do wyboru do koloru.

  1. What happens if you eat your teeth? (co się stanie jak zjesz swoje zęby)
  2. What happens if you put your teeth into you eye? (co się stanie, jak włożysz sobie zęby do oka)
  3. What happens if you swallow hot lava? (co się stanie, jak połkniesz gorącą lawę)
  4. How do robots sneeze? (jak kichają roboty)
  5. Is Spiderman God’s creature? (czy Spiderman to stworzenie Boże)
  6. Are taxes dangerous? (czy podatki są niebezpieczne)
  7. Can you go to church in a mask? (czy można iść do kościoła w masce)
  8. Have you ever seen a steam boat-car-firehouse? (czy kiedykolwiek widziałaś samochodową łódź parową z remizą strażacką)
  9. What happens if you eat Planet Earth? (co się stanie, jak zjesz planetę Ziemię)
  10. What happens if you put lava on watermelon? (co się stanie, jak polejesz arbuza lawą)
  11. What happens if you swallow a thunder? (co się stanie, jak połkniesz piorun)
  12. Can we hit monsters because they are really bad? (czy możemy bić potwory, bo są naprawdę niedobre)

carcreation

Czy zdajecie sobie sprawę, co musi zachodzić w mózgu czterolatka, żeby zadawać tego typu pytania?! Albo tworzyć dzieła takie jak powyższe? Te pytania odzwierciedlają jego cały byt: fascynacje anatomiczno-przyrodnicze, rozróżnianie dobra i zła, poszukiwanie bezpieczeństwa, zachwyt na granicy ze strachem przed nieznanymi zjawiskami.

Oczywiście w większości przypadków jestem zamurowana, gdy idzie o odpowiedzi. Najczęściej wybucham śmiechem, co wcale nie satysfakcjonuje Małego. Nie mogłam się też powstrzymać, jeśli chodzi o nr 7 i odpowiedziałam, że w zasadzie nie powinno się, ale dużo osób tak robi. Zatem jeśli ktoś ma dobrą odpowiedź na któreś z pytań, piszcie w komentarzach!

Wracając jeszcze do pytania nr 8, wyobraźcie sobie radość i zachwyt Małego, gdy na spacerze nad rzeką zobaczyliśmy coś, co najbardziej chyba przypomina „samochodową łódź parową z remizą strażacką”!

boatfirehouse

Happy Birthday, mój Skarbie!

 

Oh Christmas Tree… – o smutnym losie amerykańskich choinek

Zaraz po Nowym Roku, gdy w Polsce i wielu miejscach na świecie rozbrzmiewają jeszcze kolędy, organizuje się orszaki Trzech Króli i ogólnie trwa w bożonarodzeniowej atmosferze, na chicagowskich bocznych uliczkach wyłania się smutny widok: świąteczne choinki, gołe i wesołe, nieraz bardzo jeszcze zielone, świeże i pachnące. Po pierwszym stycznia nikomu niepotrzebne, niechciane, niemodne i niewygodne.

xtree2

No bo po co komu choinka drugiego stycznia, skoro w supermarkecie Walmart na pierwszym planie ustawiły się półki z maskami i kostiumami związanymi z Mardi Gras, czyli odpowiednikiem naszych Ostatków? No i po co komu choinka po pierwszym stycznia, skoro w wielu domach gościła już ponad miesiąc, od pierwszego weekendu po Święcie Dziękczynienia, pod koniec listopada?

Na mojej bocznej uliczce pierwsza choinka pojawiła się na śmietniku jeszcze przed Nowym Rokiem. Po pierwszym stycznia było już ich tam pięć. Dziś miejską śmieciarą pojechały na wysypisko, gdzie w towarzystwie starych mebli i materaców, ton plastiku, styropianu i papieru, gruzu i niepojętej ilości wyrzucanego jedzenia –  dokończą swego żywota.

xtree1

Widok przedwcześnie wyrzucanych choinek kłuje mnie w oczy nie tylko ze względów sentymentalnych. Zdrowe, zielone świerki, jodły i sosny w jednym kontenerze z wyżej wspomnianymi odpadami – coś tu jest nie tak. Większość rodzin zaopatruje się bowiem w żywe drzewka, szeroko dostępne w sieciówkach z materiałami budowlano-ogrodniczymi. I choć w listopadzie i grudniu bardzo powszechny jest widok samochodów z choinką przywiązaną na dachu i radosnymi pasażerami w środku, mało kto kwapi się odwieźć ją po użyciu do centrum ogrodniczego czy szkółki leśnej.

Sama z żalem rozbierałam dziś nasze nabyte dwa tygodnie przed wigilią drzewko. Bynajmniej nam się nie znudziła, ale była w okropnym stanie. Myślę, że bliskość kratki ze znienawidzonym przeze mnie amerykańskim ogrzewaniem nadmuchowym może mieć coś z tym do czynienia. Podlewałam ją, porządnie nawet, lecz wyschła na wiór, obumarła kompletnie i bardziej już straszyła niż upiększała nasz salon.

Jak co roku miasto oferuje „łatwą i przyjazną środowisku alternatywę” dla wyrzucania choinek na śmietnik. Wystarczy w pierwszych dwóch tygodniach stycznia rozebrane drzewko odwieźć do jednego z dwudziestu czterech wyznaczonych parków miejskich, gdzie zebrane choinki są przetwarzone na ściółkę, dostępną potem dla mieszkańców. Drzewko można też odwieźć z powrotem do sieciówki Home Depot, gdzie większość mieszkańców Chicago kupuje choinki. Bardziej leniwi mogą też zamówić ekipę recyklingową „Do The Right Thing”, która za jedyne $15 zabierze choinkę sprzed domu, a za jedyne $25 wyniesie ci ją aż z samego salonu. O tej opcji powinni pamiętać ci, dla których perspektywa targania do parku miejskiego suchej choinki za worek ściółki nie jest warta zachodu. A jeżeli tak jak ja koszty takiego przedsięwzięcia przeliczasz na Starbucksy, to pofatygujesz się i sam zrobisz „the right thing”.

xtree3xtree4

A u was, kochani, do kiedy trzyma się choinki i co z nimi potem robicie?

 

 

 

 

Meksykański świąteczny poncz – istnie niebiański

Wpis ten nie byłby możliwy, gdyby nie ręcznie zrobiona serwetka od siostry z Polski i szklanka gorącego, ciemnoczerwonego napoju o cudownym aromacie i nieziemskim smaku, jeszcze wspanialszego, bo wewnątrz zaskakującego mieszanką egzotycznych owoców i innych „rzeczy”, zawsze wzbudzających ciekawość moich niemeksykańskich gości.

Ponche Navideño, czyli bożonarodzeniowy poncz, nie należał specjalnie do tradycji w rodzinie męża, lecz odkąd go spróbowałam, oszalałam na jego punkcie. Odtąd zawsze pojawia się w domu w okresie świąteczno-noworocznym. Meksykańskie rodziny często podają go w wigilię Bożego Narodzenia oraz podczas las posadas (dziewięciodniowych obchodów poprzedzających Boże Narodzenie). Ten aromatyczny napój przyrządza się gotując na wolnym ogniu typowe meksykańskie owoce z cukrem trzcinowym, goździkami i kwiatami hibiskusa.

ponche1

Jakie składniki są potrzebne do przygotowania ponczu?

Guajawa (ang. guava, hiszp. guayaba)

Uwielbiam guajawę, która świeża zawsze pojawia się w sklepach pod koniec roku. Ma charakterystyczny, intensywny, tropikalny zapach. Dojrzałe owoce są lekko miękkie i mają różowawe kropki. Można je jeść świeże (ja wcinam ze skórką, pokrojone w ząbki; niektórzy lubią posypać przyprawą Tajín – na bazie sproszkowanych papryczek chili z cytryną i limonką, wzmacniającą smak wielu owoców i warzyw) lub w rozmaitych dżemach, pulpach, syropach itp.

guavas

Tejocotes (ang. hawthorne apple)

Na próżno szukam w sieci polskiego tłumaczenia. Najbliżej im chyba do polskich rajskich jabłuszek. Częściej od świeżych dostępne są całe, mrożone owoce.

tejocotes

Trzcina cukrowa (ang. sugar cane, hiszp.caña)

Choć w sklepach dostępna jest w całości, obieranie i krojenie trzciny cukrowej to mozolne zadanie. Polecam mrożone, gotowe kawałki!

cane

Piloncillo – meksykański cukier

Te ciemnobrązowe, wyglądem przypominające karmelowe cukierki stożki to nic innego jak nierafinowany cukier w czystej postaci z trzciny cukrowej. Rozpuści się w ponczu nadając mu charakterystyczny słodki smak i ciemny kolor.

piloncillo

Kwiat hibiskusa – suszony (hiszp. flor de Jamaica)

Kilka garści suszonego hibiskusa nada ponczowi piękny ciemnoczerwony kolor i mocny aromat.

Suszona śliwka (ang. prune, hiszp. ciruela pasa)

Laski cynamonu (hiszp. canela)

Goździki (mogą być powbijane w ćwiartki pomarańczy)

Inne składniki, o których słyszałam, lecz sama nie próbowałam, to: jabłko, gruszka, połówki orzechów włoskich, rodzynki.

Wszystko zalewa się wodą, zagotowuje, a następnie gotuje na malutkim ogniu do uzyskania miękkości owoców (około godziny). Zaczynam od hibiskusa i twardszych składników, podczas gdy bardziej miękkie owoce i suszoną śliwkę wrzucam później, bo najszybciej się rozgotują. Od czasu do czasu delikatnie mieszam, by dobrze rozpuścił się cukier piloncillo.

Warto wspomnieć, że zarówno guajawy, jak i jabłuszka tejocotes oraz trzcina cukrowa dostępne są w formie mrożonej.

tejocotefrozen

Jak na każdy szanujący się poncz przystało, do smaku można dodać rumu, brandy czy tekili (to już przy podaniu). Wszystko w ponczu, oprócz trziny cukrowej (którą można tylko poobgryzać), jest jadalne. Choć w niektórych przepisach w początkowym etapie przecedza się zabarwioną wodę z kwiatów hibiskusa, ja nie przecedzam i ze smakiem wcinam hibiskusowe farfocle.

Ameryka nie byłaby Ameryką, gdyby dla latynoskich imigrantów nie wymyślono prostszego i szybszego sposobu na przyrządzenie pysznego ponczu. Pasteryzowana baza na poncz w słoiczkach ma już najważniejsze owoce i trzcinę cukrową. Dodaje się tylko pozostałe składniki. Szybciej, łatwiej i wychodzi chyba taniej. Smakuje równie pysznie!

ponchejars2ponchecooking2

ponchecooking