Wspólny język w trójjęzycznej rodzinie

Ten post powstał w ramach Projektu Językowego Klubu Polki na Obczyźnie, którego jestem dumną członkinią.

Na inspirację do tego postu nie musiałam czekać długo. Wracam dziś do domu i pytam Małą, gdzie jest tata. – Fiksuje coś w wannie – odpowiada. „Naprawia” – poprawiam ją z uśmiechem i niezwłocznie notuję kolejną perełkę językową. Moja kolekcja jest spora i co jakiś czas dzielę się nią na tym blogu.

Prawda jest taka, że żelazna zasada mówienia do dzieci tylko po polsku (ja) oraz tylko po hiszpańsku (mąż) rozluźnia się nieco w naszej rodzinie w miarę upływu lat. O ile nasze pierwsze dziecko idąc do przedszkola w wieku trzech lat praktycznie nie znało angielskiego, o tyle ostatni Mały okazuje największą frustrację, nie rozumiejąc zwrotów czy poszczególnych słówek. „Mama! I don’t know what it means!” – wykrzykuje lub „Papi, tell me in English!”.

W tej kwestii zdecydowanie jestem większym winowajcą od męża. Nieco usprawiedliwiona, że przecież chodzą do polskiej szkoły, przerzucam się na angielski, gdy zależy mi na skuteczności i wydajności komunikacji. Wychowując czwórkę dzieci, zwłaszcza podczas codziennej gonitwy i szkolnej rutyny, nie zawsze mam czas i chęci, by tłumaczyć „what it means”.

Obserwuję jednak pewien fenomen, który pojawia się, gdy jesteśmy w towarzystwie. Dzieci bezbłędnie przeprogramowują się na odpowiednie języki, w zależności od tego, z kim są. Gdy przychodzi Abuelita, Mały łamaną hiszpańszczyzną odpowiada na jej pytania i zdaje sprawozdanie, jak mu minął dzień w szkole, nigdy nie marudząc przy tym „tell me in English”. Gdy wpada ulubiona ciocia Małej, w podziwie a czasem kompletnym osłupieniu słucham, jak Mała prowadzi rozmowę po polsku, nie przemycając przy tym ani jednego angielskiego słowa (pongliszowskie tak, ale nie angielskie). Zawsze wtedy dochodzę do wniosku, że nie doceniamy mózgów i możliwości naszych dzieci.

dyktando

Nigdy nie zapomnę, gdy parę lat temu postanowiłam odbyć ze starszymi córkami rozmowę na temat dojrzewania. Odpowiednio przygotowana i wyposażona, usiadłam w ich pokoju i zaczęłam długi monolog (po polsku) na temat zmian hormonalnych, wzrostu tu i ówdzie, owłosienia, trądziku i wreszcie miesiączki. Z założenia mówiłam wolno i wyraźnie, starannie dobierając słowa. Dwie pary wlepionych we mnie oczu, miny grobowe, pełna koncentracja, momentami tylko przerywana głupawymi uśmieszkami na dźwięk jakiegoś słowa-tabu, typowe dla tego wieku. Gdy skończyłam, byłam zadowolona z mojego wystąpienia. Czy są jakieś pytania…? Widzę narastające zmieszanie na ich twarzach. Wreszcie młodsza, odważniejsza niepewnie odzywa się: „Wait, mama, so… where exactly is the blood coming from?” Mówię wam, nie wiedziałam, czy wówczas mam się śmiać, czy płakać.

Podobnych anegdot jest mnóstwo i są one nieustannym źródłem rozrywki w naszej rodzinie. Gdy kilka lat temu w polskiej szkole sobotniej klasa organizowała Dzień Rodziny i pani kazała przyprowadzić mamusie i tatusiów, Mała podeszła do pani i oświadczyła, że ona nie ma tatusia. Zakłopotana pani odzyskała spokój dopiero, gdy Mała oznajmiła, że może za to przyprowadzić swojego „papi”.

Innym razem kazałam Dużej wypisać kartkę urodzinową po polsku. Zadanie niełatwe, lecz wybrnęła z tego postanawiając zapisać tekst piosenki „Sto lat”. Pomysł dobry, gdyby nie fakt, że na kartce do starszej szacownej ciotki napisała „Sto lat, sto lat, NIE ŻYJE nam”. Była autentycznie bardzo zdziwiona, że tam jest „niech”, a nie „nie”. Twierdzi, że całe życie śpiewała „NIE żyje nam”.

jezykowy

Gdy jakiś czas temu udało mi się ugotować jakąś tam zupę (normalnie jemy obiad jednodaniowy), Mały wykrzyknął do sióstr: – Dzisiaj będzie zupa i długie danie! Spodobało mi się to, bo faktycznie, polski obiad to raczej „długie” danie…

Całkiem niedawno przyniosłam do domu polskie landrynki i poczęstowałam dzieci, pouczając: „Tylko tego się nie gryzie i nie połyka, tylko tak cycka”. Za parę dni, gdy Małą znów wzięło na słodkie, przychodzi do mnie i mówi: – Mama, masz jeszcze te cukierki-cycki?

Więcej językowych perełek moich dzieci można znaleźć we wpisach (Polskich) słów brak 1, 2 i 3. Przyjemnej lektury!

I jeszcze jedno. Z okazji niedawnych 70. urodzin ulubionego eksperta językowego naszego klubu, prof. Jana Miodka, przygotowałyśmy krótki filmik z życzeniami w różnych językach!

 

 

 

 

 

 

 

Polskie, żadne boliwijskie! – czyli z wizytą w polskim konsulacie w Czikago

Po latach odkładania na potem nadszedł wreszcie czas, by moje latorośle skorzystały z zasady Ius Sanguinis, według której nabywają obywatelstwo polskie przez „urodzenie z rodziców, z których co najmniej jedno posiada obywatelstwo polskie, bez względu na miejsce urodzenia dziecka w Polsce czy za granicą” (Art. 14 pkt 1 ustawy o obywatelstwie polskim). Innymi słowy, postanowiłam wyrobić dzieciom polskie paszporty.

1

Przy składaniu wniosku muszą być obecne dzieci i oboje rodziców (tylko w wyjątkowych sytuacjach dopuszcza się obecność  jednego rodzica), więc była to dla nas planowana wyprawa. Przykazałam dzieciom ładnie się ubrać, mówić tylko po polsku i grzecznie odpowiadać na pytania konsula. Reakcje były następujące:

– „Dzień dobry. Mam na imię M. i bardzo lubię pierogi.” Tak dobrze?

– Oooohhhh mama, czy musimy mieć białą bluzkę i granatową spódniczkę…..?

Każdy interesant witany jest w drzwiach „kontrolą bezpieczeństwa”. „Wszyscy mówią po polsku?” – bardziej stwierdził niż zapytał Pan Pierwszy, po czym trzykrotnie poinstruował męża – po polsku – by opróżnił kieszenie kurtki, zwiększając przy tym donośność głosu i przy okazji moje rozbawienie (sorrry…) – Tutaj ma pani wnioski, a tutaj wzór. Proszę wypełnić wnioski według wzoru i uwaga, nie podpisywać, powtarzam, nie podpisywać!

5

Oj niby proste, ale jednak nie. Starsza pani z panem zasłaniają mi wzór. W niewielkim pomieszczeniu jest już sporo ludzi. Mało miejsc siedzących. Muszę się skoncentrować. Mały wisi na mnie. Mąż nic nie rozumie. Rozprasza mnie telewizor i Pan Pierwszy, który donośnym głosem nieustannie poucza, tłumaczy, instruuje, a jednocześnie przeprowadza każdemu nowo przybyłemu kontrolę bezpieczeństwa.

Utknęłam już na wstępie, bo co wpisać dzieciom w pole „obywatelstwo” ? Zerkam na wzór. Nie ma nic. Postanawiam podejść do Pana Pierwszego:

– Przepraszam, co mam wpisać dzieciom w pole „obywatelstwo”?

– Proszę pani! Mówiłem pani, jest wzór! Ja naprawdę nie mogę każdemu palcem pokazywać i tłumaczyć. Pani podejdzie tutaj do wzoru. Proszę dokłanie tak wypełnić jak tutaj. Dokładnie według wzoru!

4

Duża w osłupieniu spogląda to na mnie, to na pana. No tak, po raz pierwszy spotyka się z polskim „customer service”. Jakaś część mnie chce zwrócić panu uwagę, że pytam, bo wzór jest niejasny, a on jest przecież po to, aby udzielić pomocy, lecz z drugiej strony właśnie budzi się we mnie uśpiony po latach kompleks prowincjuszki i pokora przed urzędnikami. A co jak pan się obrazi i jeszcze paszportów nam nie wyda? Wracam więc do niejasnego wzoru i postanawiam siedzieć cicho i wypełniać dalsze pola, gdy Pan Pierwszy w przypływie łaskawości podchodzi do mnie i mówi: – Pani wpisze polskie, tylko polskie. Żadne boliwijskie, żadne inne!

Aha. Żadne boliwijskie. Boliwijskie…?

Od tej pory postanawiam unikać Pana Pierwszego. Zauważam, że jest jeszcze Pan Drugi, który nie krzyczy i jest uśmiechnięty. Z kolejną wątpliwością podchodzę do niego.

– Przepraszam, pan jest wolny?

– Ach, droga pani, urzędowo tak, ale tak to nie…

I już wiem, że mam go w garści. Pochlebstwem, cierpliwością i pokorą – czyli starymi sposobami Mamy – zdobywam odpowiedzi na resztę pytań i pomoc w wypełnieniu ośmiu wniosków (potrzebne są też wnioski o pesel). Nie dałam się zbyć nawet, gdy w chwili niemocy Pan Drugi próbuje mnie odesłać do Pana Pierwszego. – Pan taki miły, a tamten pan krzyczy.

2

Wspomnienie kolejki po wizę w konsulacie w Krakowie?

Dostaję numerek i zaczyna się czekanie. Obserwuję, ja Pan Pierwszy wypytuje nowo przybyłego śniadego interesanta, czy w plecaku ma „something dendżeros, maybe najfs?”, potwierdzając moje przypuszczenia, że oczywiście mówi po angielsku. Obserwuję też, jak uspokaja wkurzonego kontraktora, który nie chce przejść kontroli bezpieczeństwa, bo on jest tylko po odbiór. Obserwuję też, jak ksiądz dostaje kolejkę do okienka praktycznie bez czekania – chcę wierzyć, że to przypadek. I dochodzę do wniosku, że Pan Pierwszy ma naprawdę niełatwą pracę.

Dalej poszło już sprawnie, mimo ciasnych okienek, przez które trudno się mówi, pani jest uśmiechnięta, miła i przyjazna. Podobne pozytywne doświadczenie miałam, gdy kilka lat temu przedłużałam własny paszport, więc do okienkowych pań nie mam żadnych zastrzeżeń. Trzeba jednak odrobić zadanie domowe i przyjść przygotowanym. Dzieci obejrzane, odciski pobrane, kopie zrobione, pięczątki przybite, paragony wydane.

– Nagle wszyscy się obudzili i chcą mieć polskie paszporty – mruczy Pan Pierwszy w odpowiedzi na komentarze o wzmożonym ruchu w konsulacie. Zadowolona z pozytywnego załatwienia mojej sprawy, po trzech (tak, trzech) godzinach wreszcie wychodzę. Po około siedmiu tygodniach odbieram nowiutkie, świeżutkie, prosto z pieca…

6

Informacje praktyczne

Umiejscowienia zagranicznych aktów urodzenia (transkrypcje) w polskim urzędzie stanu cywilnego to pierwszy i niezbędny krok do pozyskania polskich paszportów dla dzieci urodzonych za granicą. Umiejscowienia mogą być dokonane:

– przez rodzica, przy okazji wizyty w Polsce (w USC miejsca ostataniego zameldowania rodzica).

– konsula – najdłuższa i najbardziej kosztowna droga

– dziadków – w miejscu ostatniego zameldowania rodziców (przy podpisaniu oświadczenia o pełnomocnictwie dla babci lub dziadka)

Potrzebne są oryginalne akty urodzenia wraz z tłumaczeniami przysięgłymi (zamiast kłopotać się z tłumaczeniami w Stanach, polski USC podsunął mi tłumacza, z którym współpracuje i który kosztował mnie 50 zł od dokumentu). Kogo interesuje temat, niech doczyta informacje tutaj, bo ja naprawdę nie mogę każdemu palcem pokazywać i tłumaczyć…

 

Co się stanie, jak połkniesz zęby? – i inne rozterki czterolatka

Patrząc, jak moje starsze dziewczynki w błyskawicznym tempie rosną i rozwijają się, przemalowując pokój z różowego na seledynowy, a księżniczki na ścianach zastępując… no, niczym, bo wystrój ich pokoju nie należy już do mnie… Pakując do oddania kolejne worki ciuszków, które już na pewno mi się nie przydadzą i niemal zalewając się łzami nad znalezioną za pralką parą niemowlęcych skarpetek… Spoglądając wstecz uzmysławiam sobie, że całe moje macierzyństwo (i pewnie nie tylko moje) odbywa i odbywało się w biegu. Jak w mgnieniu oka przynosiłam ze szpitala kolejne zawiniątka, z których dziś zrobiły się samodzielne, myślące stworzenia, które nie przestają mnie zadziwiać swoją indywidualnością.

Próbując zatem zwolnić tempo, bardziej cieszyć się dziećmi (czemu sprzyja fakt, że moje ostatnie zawiniątko jest już w wieku przedszkolnym) i kontemplować ich rozwój, ostatni rok spędziłam spisując najciekwawsze pytania Małego, w pełni świadoma, że ten wyjątkowy wiek zadawania wyjątkowych pytań trwa tylko chwilę i już nigdy nie wróci. Większość najbardziej kreatywnych pytań jest z serii „Mama, co się stanie jak…” I choć zadawane w większości w języku angielskim, przedstawiam je również po polsku, do wyboru do koloru.

  1. What happens if you eat your teeth? (co się stanie jak zjesz swoje zęby)
  2. What happens if you put your teeth into you eye? (co się stanie, jak włożysz sobie zęby do oka)
  3. What happens if you swallow hot lava? (co się stanie, jak połkniesz gorącą lawę)
  4. How do robots sneeze? (jak kichają roboty)
  5. Is Spiderman God’s creature? (czy Spiderman to stworzenie Boże)
  6. Are taxes dangerous? (czy podatki są niebezpieczne)
  7. Can you go to church in a mask? (czy można iść do kościoła w masce)
  8. Have you ever seen a steam boat-car-firehouse? (czy kiedykolwiek widziałaś samochodową łódź parową z remizą strażacką)
  9. What happens if you eat Planet Earth? (co się stanie, jak zjesz planetę Ziemię)
  10. What happens if you put lava on watermelon? (co się stanie, jak polejesz arbuza lawą)
  11. What happens if you swallow a thunder? (co się stanie, jak połkniesz piorun)
  12. Can we hit monsters because they are really bad? (czy możemy bić potwory, bo są naprawdę niedobre)

carcreation

Czy zdajecie sobie sprawę, co musi zachodzić w mózgu czterolatka, żeby zadawać tego typu pytania?! Albo tworzyć dzieła takie jak powyższe? Te pytania odzwierciedlają jego cały byt: fascynacje anatomiczno-przyrodnicze, rozróżnianie dobra i zła, poszukiwanie bezpieczeństwa, zachwyt na granicy ze strachem przed nieznanymi zjawiskami.

Oczywiście w większości przypadków jestem zamurowana, gdy idzie o odpowiedzi. Najczęściej wybucham śmiechem, co wcale nie satysfakcjonuje Małego. Nie mogłam się też powstrzymać, jeśli chodzi o nr 7 i odpowiedziałam, że w zasadzie nie powinno się, ale dużo osób tak robi. Zatem jeśli ktoś ma dobrą odpowiedź na któreś z pytań, piszcie w komentarzach!

Wracając jeszcze do pytania nr 8, wyobraźcie sobie radość i zachwyt Małego, gdy na spacerze nad rzeką zobaczyliśmy coś, co najbardziej chyba przypomina „samochodową łódź parową z remizą strażacką”!

boatfirehouse

Happy Birthday, mój Skarbie!

 

(Polskich) słów brak 3 – czyli kupa śmiechu na koniec roku

When na dworze biały snow, wtedy Christmas Święta są.
Christmas tree ma bąbek w bród, a na table pełno food.
Karp fish swimming in the woda, kill him będzie very szkoda.
When na niebie star zaświeci, Santa leci to the dzieci.
I wish zdrowia dla for you, and szczęśliwy New Year too!

Tekst ten, na który natknęłam się po raz pierwszy na fejsbukowej stronie „Karpet z eli, czyli słownik polonijnego angielskiego”, wywołał ogólne rozbawienie nawet u moich mieszających języki dzieci. Zdziwiły się, gdy zarzuciłam im, że „teraz się śmiejecie, ale nieraz same tak mówicie”. A co? Może nie? Dziś pod choinkę kolejna część skrupulatnie zbieranych przeze mnie perełek językowych moich dzieci.

zadanie

  1. Średnia, w kościele, szeptem, przestępując z nogi na nogę: – Mama… muszę iść do łazienki bardzo niedobrze.
  2. Starsza do młodszego brata: – Przestań dłubać w nosie! Mały na to: – I’m not dłubing w nosie! (Przy innej okazji, gdy napomniałam go: – Nie skub tego! – odpowiedział: – I’m not skubing it!)
  3. Podczas porannej nerwówki poprzedzającej wyjście do szkoły, pytam, czy córki spakowały już lancz. Średnia, cała gotowa, pogania Dużą: – Spak your lunch!
  4. Do Małego: – Ten zegar z samochodzikiem już nie działa? Mały, z pełną powagą: – Nie, bo nie ma bakterii.
  5. Mąż kilkakrotnie i bezskutecznie woła Średnią. Gdy ta wreszcie się pojawia, głosi jej kazanie (po hiszpańsku) na temat tego, że on ją woła, a ona nie słyszy. W kazaniu przewija się motyw „Porque no escuchas?! (dlaczego nie słuchasz?) Nadąsana przychodzi do mnie i mówi: – Mama, ale ja go naprawdę nie eskuczałam!
  6. Kupiłam pudełko rogalików croissant. Mała: – Mama, mogę jednego rogalika? Ja: – Nie. – To co są one na?
  7. Kelner w polskiej restauracji: – Dziś mamy pomidorową, ogórkową i krupnik. Średnia (po chwili namysłu): – To ja poproszę chrupnik.
  8. Podczas sprzeczki Małej z Małym o jakąś zabawkę, tłumaczę mu: – Synu, ustąp siostrze, bo to dziewczynka. Mały po chwili namysłu zaczyna energicznie i radośnie… tupać. Po zdziwieniu przyszło wielkie rozbawienie, gdy zdałam sobie sprawę, że on tupie, bo powiedziałam „uSTĄP siostrze” (stomp – ang. tupać).
  9. Do starszych córek: – Teraz już naprawdę przesadzacie. Jedna do drugiej, zdezorientowana: – Co to znaczy? We change seats?
  10. No i legendarne już „ja myślę” albo „ja nie myślę”. – Czy ten projekt jest na ten tydzień? – Ja nie myślę. – Czy w przyszłym tygodniu masz zajęcia z tańca? – Ja myślę.
  11. Do wielu meksykańskich potraw podaje się śmietanę jako dodatek. Ostatnio przy kolacji Mała mówi: – Czy mogę krem?
  12. Mała uczy się czytanki pt. „Nasza flaga”: – Smutna była historia Polski, kiedy jej sąsiedzi: Niemcy, Rosja i A… A… Australia zabrali polskie ziemie.
  13. Na próbie Jasełek w polskiej szkole (przygotowywanych w mozole przez grupę pań nauczycielek), pytam Małą: – Na co teraz czekamy? – The panis went to get our angel wings.
  14. Rozmawiamy ze Średnią na temat telewizyjnego programu o gotowaniu „Everyday Italian”: – Pamiętasz mama, jak ja też mówiłam po… (myśli intensywnie) włochu? (niepewnie) włosach?”

Czy w nowym roku będzie więcej takich perełek językowych? Ja myślę!

 

Dzieci nadzwyczajne

Mama, can we have placki now?

– Nie w samochodzie. – odpowiadam, wyjeżdżając ze sklepowego parkingu w stronę domu.

But mama, you always give us placki in the car!

Owszem, zdarzyło się parę razy, że nabyte w zaprzyjaźnionym sklepie na trasie do domu placki ziemniaczane pozwoliłam im skonsumować w samochodzie, gdy jęki „I’m starving” wydawały się coraz głośniejsze i coraz bardziej denerwujące, i wymagały zastosowania natychmiastowego rozwiązania awaryjnego, ale żeby od razu „always”?!

– Nieprawda. To było tylko w nadzwyczajnych okolicznościach.

– Nad-WHAT?! – wykrzyknęły z rozbawieniem prawie równocześnie.

I dawaj zabawę w „jak to, nie znacie polskiego?”, „zgadujcie teraz, co to znaczy”, a ty, mama, masz za swoją wakacyjną rozwiązłość językową i coraz częstsze rozmowy z dziećmi po angielsku!

– „Nad-zwy-czaj-ne o-ko-licz-noś-ci” – sylabuję głośniej, wolniej i dobitniej.

Hmm… sounds like something with „okulista”… – Średnia jak zawsze kreatywna.

No, it’s more like „okolica”… – produkuje się Duża. But what is „okolica” again?

Zabawa ta trwa jeszcze dobrą chwilę, tym razem ku mojej uciesze, aż wreszcie wspólnym wysiłkiem dochodzą prawie do sedna, po raz kolejny bardziej wyczuwając znaczenie z kontekstu sytuacji niż zastosowania jakiejkolwiek innej nabytej wiedzy.

Exception! It means exception!

Special occasion! – wykrzykują dumne ze swoich odkryć.

Problem w tym, że ja nie chcę, żeby wyczuwały znaczenie. Chciałabym, żeby znały znaczenie. Ale jest jak jest i biorę za to pełną odpowiedzialność.

Teraz spokojnie tłumaczę więc znaczenie „okoliczności” oraz przymiotnika „nadzwyczajny”, jak zawsze w takich sytuacjach starając się używać słów, które wiem, że znają, żeby niepotrzebnie nie zamotać się jeszcze bardziej w te, cóż…, okoliczności.

– Nad-zwyczajny, czyli ponad-zwyczajny, ponad-normalny, więcej-niż-normalny… – wysilam się, w głowie szukając odpowiednich słów.

– Rozumiem, mama – odzywa się z opanowaniem Duża, jakby chciała zaoszczędzić mi zachodu. „Nadzwyczajny”, czyli taki jak my. My jesteśmy nadzwyczajne!

 

Bajki Tysiąca i Jednej Polki – Na szczytach Wietrznego Miasta

Poniższy post powstał w ramach projektu „BAJKI TYSIĄCA I JEDNEJ POLKI” Klubu Polki na Obczyźnie, którego jestem dumną członkinią. Projekt ten dedykowany jest Karince oraz jej siostrze Ali. Dziewczynki aktualnie nie mają możliwości, by podróżować, dlatego zabieramy je w baśniową podróż po świecie z dziecięcych snów.

Istnieje mapa bez krańców świata – są na niej wszystkie kontynenty, miasteczka i wsie, ale jako że zawieruszyła się w bibliotecznym dziale baśni, nabyła magicznych cech: jeśli się na niej stanie, potrafi porwać ze sobą w najbardziej odległe miejsce.

Byli tacy, którzy próbowali przedostać się mapą na skróty na Wielką Rafę Koralową u brzegów Australii, na szczyty Himalajów, a nawet do sklepu obuwniczego dwie przecznice dalej. Te próby jednak kończyły się fiaskiem, bo żaden ze śmiałków nie odkrył, że na wyprawę mogą wybrać się tylko dzieci. Czternastoletnia Ala i jej ośmioletnia siostra Karina poznały także inny sekret mapy – nie da się nią podróżować w pojedynkę. Dziewczynki dobrze wiedzą, że trzeba razem usiąść na wygniecionym papierze i mocno złapać się za ręce i dopiero wtedy otworzy się przed nimi droga. Dokąd tym razem? Jak zwykle tam, gdzie ktoś na tę dwójkę będzie czekał. Tak jak tutaj.

Bajka 39.

– A teraz już naprawdę dobranoc –  powiedziała mama, szybko cmokając dziewczynki w czoło i gasząc lampki przy łóżkach. Znały ten ton i wiedziały, że nie da się namówić na jeszcze jedną historię. Po chwili drzwi cicho się zamknęły i słychać było jej szybkie kroki na schodach. 11-letnia Nini chichotała jeszcze na myśl o małej mamie uciekającej przed dziobiącym ją kogutem. 9-letnią Lenkę pochłaniała zaś myśl o zaginionej w Polsce magicznej mapie. Czy ona naprawdę istniała? Jak cudownie byłoby ją mieć!

Po drugiej stronie oceanu, jakieś 7430 km dalej, dwie inne dziewczynki nie mogły zasnąć. 8-letnia Karinka w myślach rozpamiętywała przeżyte przez ostatnie dwa miesiące podróże. Czy te wszystkie przygody zdarzyły się naprawdę, czy – jak sugeruje jej starsza siostra – może to tylko wytwór ich wyobraźni? 14-letnia Ala leżała w łóżku pochłonięta lekturą „America’s Tallest Buildings”, którą zdecydowała się przeczytać po angielsku.

Spire, spire… – mruczała Ala, sięgając do leżącego na kołdrze słownika.

– Dziewczyny! Gaście już światło! Jest późno! – rozległ się znajomy ton mamy.

***

– Nini, słyszysz to? – Lenka poderwała się z łóżka.

– Co? – wymamrotała na pół śpiąca Nini.

– Coś stuka w okno!

– Idź spać, Lenka. To wiatr dudni w nasze nieszczelne okno – bąknęła Nini, nakrywając głowę poduszką.

***

– Głośniej, Ala, pukaj głośniej! – ponaglała siostrę Karinka.

– Głośniej już się nie da, Karina. – odpowiedziała Ala. – Ktokolwiek jest za tym oknem, musi mieć naprawdę twardy sen. Może powinnyśmy zastanowić się, co robić dalej.

Karinka posmutniała. Do tej pory mapa nigdy ich nie zawodziła. Zawsze doprowadzała w miejsce, gdzie ktoś je radośnie przyjmował. A teraz? Nie dość, że nie wiedziały, gdzie są, to jeszcze… Zaraz zaraz. W tym właśnie momencie róg seledynowej zasłony uchylił się. Po chwili cztery pary oczu wpatrywały się w siebie w wielkim zdumieniu.

Oh… My… – wydukała Nini w szoku, nie odrywając oczu od widoku za oknem. Dwie dziewczynki w podobnym jak one wieku unosiły się w powietrzu na czymś, co przypominało latający dywan i starą, wygniecioną mapę  jednocześnie.

– Magiczna mapa – wyszeptała Lenka.

Gdy pierwsze emocje opadły, dziewczynki zasypały się pytaniami. Po paru minutach rozmowy czuły, jakby znały się od zawsze. Karinka z entuzjazmem opowiadała, jak magiczna mapa porywa je w niespodziewane, nieraz bardzo odległe miejsca, gdzie zawsze czeka na nie przygoda. Nie trzeba było więcej wyjaśnień. Cała czwórka wskoczyła na mapę, która sama obrała kierunek w stronę tysięcy migocących w oddali świateł. Pochłonięte żywiołową rozmową dziewczyny ocknęły się w chwili, gdy silny podmuch wiatru zatrzepotał mapą tak, że musiały się złapać za ręce i mocniej przytulić.

– A gdzie my właściwie jesteśmy? – zapytała Karinka.

– Nie czujecie, dziewczyny? – zachichotała Lenka. – W Chicago, znanym również jako Wietrzne Miasto!

– America’s Tallest Buildings… – wyszeptała Ala i w tym momencie zorientowała się, że na jej kolanach wciąż leży książka otwarta na rozdziale o chicagowskich drapaczach chmur, przy którym zasnęła. Przewróciła kartkę i przeczytała: „Willis Tower, większości mieszkańców znany bardziej jako Sears Tower” – i gdy tylko wymówiła te słowa, mapa poderwała się w górę jak szalona i skierowała lot na majestatyczny wieżowiec królujący w nocnym krajobrazie miasta.

fly1

Po niespełna minucie brawurowego lotu zwolniła i zatrzymała się przed oknem jednego w przedostatnich pięter.  Dziewczynki wychyliły głowy, by zaglądnąć do środka. Był to elegancki gabinet, stylowo dekorowany dziełami sztuki i egzotycznymi roślinami. Mahoniowe meble i skórzane fotele sprawiały wrażenie luksusu. W oddali naprzeciw okna stało masywne biurko, za którym siedział brzuchaty i łysy prezes w wytwornym, choć mocno opinającym się na nim garniturze i połyskującym pierścieniu na palcu.

– To musi być szef – wyszeptała Ala.

Naprzeciw biurka, na skraju fotela, nerwowo przebierając nogami siedział drugi mężczyzna, który mówił coś cichym, ledwo słyszalnym głosem:

– Panie prezesie… proszę mnie nie zwalniać… To naprawdę nie moja wina…

– To jest ostateczna decyzja, Phil. – warknął prezes. – A teraz, jestem zajęty! – poirytowany wskazał na drzwi.

– Panie prezesie… ja mam rodzinę…

– Wynoś się! – krzyknął prezes cały czerwony. – Nie widzisz, że jedzenie mi stygnie?!

Gdy Phil ze spuszczoną głową oddalał się w stronę drzwi, niedobry prezes niecierpliwie rozrywał już papierowe torby z McDonalda.

– He he he, dał się nabrać… – mamrotał chichocząc złowrogo. A gdy zabierał się do pierwszego kęsa ogromnego hamburgera, sekretarka wywołała go na korytarz. – Zjeść nie dadzą! – krzyknął, znowu robiąc się cały czerwony.

Dziewczynki – jednocześnie wzburzone i zasmucone tą sceną – spojrzały na siebie porozumiewawczo.

– Nie ujdzie ci to na sucho, wredny grubasie! – wykrzyknęły i ni stąd ni zowąd znalazły się przy biurku prezesa.

– Stołówka! Musi tu być jakaś stołówka! Po paru minutach Lenka wrociła z pieprzniczką, solniczką i buteleczką „hot sauce” pod pazuchą.

– Dawaj! – ponaglały pozostałe dziewczynki i chichocząc w podekscytowaniu doprawiły hamburgera pieprzem i superostrym sosem, a zawartość solniczki wsypały do kubka z colą. Gdy posłyszały kroki prezesa, w mig siedziały znów na „zaparkowanej” za oknem mapie.

Gdy wygłodniały prezes zrobił wielkiego gryza hamburgera, najpierw zrobił się purpurowy na twarzy, a potem kaszląc, ksztusząc się i plując wokół zaczął wzywać sekretarkę, która spanikowana podała mu leżący obok kubek z kolą.

– Aaaa!!!!!! Aaaa!!!! – wrzeszczał rozwścieczony prezes, parskając kolą wprost na ekran swojego nowego komputera Apple i zmieniając kolor twarzy na zielony. Tymczasem dziewczynki zwijały się ze śmiechu.

– Dość już, dziewczyny… Mam nadzieję, że nie przeholowałyśmy… – próbowała odzyskać powagę Ala. I tym właśnie momencie  mapa poderwała się równie szaleńczo, jak przedtem i poszybowała na północ, obierając kurs wzdłuż rzeki Chicago.

– Ala, co tam masz dalej w tej książce – zapytały dziewczynki. – „Trump Tower Chicago w momencie ukończenia budowy w 2009 roku był najwyższym budynkiem rezydencyjnym na świecie…” – nie skończyła jeszcze wypowiadać tych słów, gdy gwałtowny poryw mapy doprowadził je, jak poprzednio, przed okno jednego z najwyższych pięter.

W środku był dziecięcy pokoik z łóżeczkiem, w którym pochlipywał około roczny chłopczyk. Do pokoju wbiegła młoda ładna pani potrząsając butelką z mlekiem.

– No już, może to pomoże… – powiedziała, ale malec wcale nie chciał butelki. Odepchnął ją i płakał jeszcze głośniej. Kobieta wzięła małego na ręce, zaczęła go huśtać i lulać, nucąc całkiem ładną kołysankę. Na melodię kołysanki mały jeszcze bardziej się rozzłościł. Teraz już nie płakał, teraz darł się wniebogłosy!

– Popatrz, co my tu mamy, twojego ulubionego słonika! – próbowała opanować sytuację mama, kiedy właśnie sympatyczny pluszowy słoń wylądował na podłodze.

Dziewczynki najpierw rozbawione obserwowały tę scenę, lecz po jakimś czasie zrobiło im się żal i mamy, i malca.

– Coś jest nie tak – powiedziała Karinka. – Musimy im jakoś pomóc.

– Ale jak? – zapytała Nini.

– Miny! Głupie miny! – wykrzyknęła odkrywczo Karinka!

fly2

Gdy mama pobiegła do łazienki przygotować kojącą kąpiel, dziewczynki zaczęły stukać w szybę i na przemian stroić co jedna to głupsze miny. Prym wiodła oczywiście najmłodsza Karinka, rozpłaszczając nos na szybie i rozciągając oczy i usta. Za nią Ala wysilała się na zeza z językiem zwieszonym na jedną stronę, a Lenka i Nini prześcigały się, kto zrobi lepszą minę ala „stara babcia”. Maluch najpierw zszokowany wpatrywał się w okno, lecz po chwili zaczął chichotać i radośnie podskakując wskazywać na okno. Po chwili już śmiał się w głos! Zaskoczona mama wbiegła do pokoju:

– Co ty tam widzisz kochanie? – zapytała, podchodząc do okna.

Lecz mapa szybowała już dalej na północ, w stronę kolejnego wieżowca, na wprost dwóch ogromnych białych masztów. Dziewczynki podziwiały roztaczające się po prawej stronie jezioro Michigan, słynne molo Navy Pier i rozświetloną w dole Michigan Avenue.

– Ala, co dalej w książce? – zapytała Karinka.

– „John Hancock Center. Oprócz biur, sklepów i mieszkań, mieści się w nim najwyżej położony basen na świecie, lodowisko oraz słynna restauracja na 95. piętrze.” – Nie zdążyła jeszcze wypowiedzieć ostatnich słów, gdy mapa zawirowała i zatrzymała się przy oknie, za którym słychać było łagodną muzykę, brzęk sztućców i przeplatające się rozmowy.

– To musi być ta restauracja – powiedziała Karinka zbliżając się do szyby, lecz po chwili odskoczyła, gdy zdała sobie sprawę, że stoliki przylegają do okien, a siedzący przy nich ludzie byli praktycznie na wyciągnięcie ręki. Mapa zniżyła się do poziomu, skąd dziewczynki mogły bezpiecznie obserwować scenę przy najbliższym stoliku. A było na co popatrzeć. Atrakcyjna długowłosa szatynka w czerwonej sukience wpatrywała się maślanymi oczami w równie urodziwego, choć wyglądającego na lekko zdenerwowanego bruneta, który właśnie serwował szampana do kieliszków. 

fly3

– No mówże już, co to za niespodzianka – odezwała się zalotnie dziewczyna. Chłopak jedną ręką pochwycił jej dłoń, a drugą zaczął nerwowo macać małe pudełeczko, które leżało na jego kolanach. Udało mu się go otworzyć, ale w chwili, gdy próbował wydobyć z niego zawartość, poprawił się na krześle tak nerwowo, że z pudełka wysunął się pierścionek i wpadł w malutką szparę między podłogą a oknem. Młodzieniec wskoczył pod stół i zaczął na czworaka chodzić między stolikami, ku rozbawieniu innych gości.

– Kochanie! Dobrze się czujesz? – powiedziała speszona dziewczyna. – Kochanie, wstawaj!

Tylko dziewczynki wiedziały, co się dzieje. Co więcej, tylko dziewczynki wiedziały, gdzie dokładnie wpadł diamentowy pierścionek.

– Karina! Jesteś najmniejsza, to go dosięgniesz! – Przejęte postanowiły natychmiast biec z pomocą roztargnionemu młodzieńcowi.

– Tylko jak ja tam się dostanę? – zmartwiła się Karinka i w tym właśnie momencie znalazła się drugiej stronie szyby! Nie tracąc czasu zręcznie wydobyła pierścionek ze szpary i podała go raczkującemu pod stołem zdesperowanemu chłopakowi. „Thank you!” – wyszeptał z wyraźną ulgą, uściskał Karinę, która w parę sekund znów siedziała na mapie. Za chwilę przy stoliku były okrzyki radości, łzy i oklaski gości.

– Dobra robota, Karinka – powiedziały wzruszone dziewczynki.

A mapa obrała już nowy kurs, wzdłuż jeziora, skąd rotaczał się najpiękniejszy widok na miasto. Leciała długo, nie zatrzymując się nigdzie i wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż dziewczynki widziały wokół siebie tylko gwiazdy, a w oddali rozświetlający niebo księżyc.

– Gdzie teraz, Ala? – zapytały. – Co dalej w książce?

– Nie wiem. Rozdział o Chicago kończy się na John Hancock Center – odrzekła Ala, ziewając. – Poza tym, jestem już trochę zmęczona – dodała, osuwając głowę na mapę.

– My też… – powiedziały prawie równocześnie pozostałe dziewczynki. Za chwilę cała czwórka spała już smacznie, zwinięta w kłębuszki, a mapa bujała je łagodnie w blasku księżyca.

fly4

***

– Pobudka! Dziewczyny, pobudka! – zawołała mama włączając światło.

– Szkoła… – wymamrotała z niechęcią Lenka.

Nini starym zwyczajem nakryła głowę poduszką.

Po drugiej stronie oceanu, jakieś 7430 km dalej, dwie inne dziewczynki leniwie otwierały oczy.

– Ale twardo dziś spałyście! – powiedziała mama. – Nie mogłam was dobudzić! Ala, znalazłam tą książkę na podwórku przed domem. To twoja? – rzekła mama wręczając Ali „America’s Tallest Buildings”.

Na widok książki Ala poderwała się na łóżku i przetarła oczy.

– Karinka! A co robi pusta solniczka w twoim łóżku? – zdziwiła się mama.

Ala z Karinką spojrzały na siebie porozumiewawczo.

– Chyba znów miałyśmy ten sam sen… – wyszeptała Karinka.

– Chyba tak – uśmiechnęła się Ala.


Linki do pozostałych bajek znajdziesz tutaj.

Zdjęcia pochodzą z Wikimedia Commons, natomiast „obróbka” zdjęć to wspólny wysiłek mój, Dużej i Średniej.

 

Czas wymienić… czipsy w mózgu (na język polski)

Od kilku tygodni wprowadzam w domu małą reformę językową. Wszystko za sprawą Małego, który – odkąd skończył cztery latka – zaczął mówić jakimś dziwnym, choć nie do końca obcym językiem. „Mama, move na minutkę”, „To będzie dla moich friends„, „Jeszcze jeden hug!”. Skąd mu się to wzięło? Zna przecież polskie odpowiedniki tych słówek (chyba). Lenistwo? Pośpiech? Chęć zaimponowania? Słyszałam o kryzysie dwulatka, ale nic mi nie wiadomo o lingwistycznym kryzysie czterolatków.

Fakt, że z panią w przedszkolu po angielsku, z mamą w domu po polsku, a jeszcze z tatą po hiszpańsku, sprawia, że tolerancja błędów jest w naszej rodzinie dość wysoka. Jednak na jedną zasadę zawsze kładę nacisk: Mów tak, albo tak. Nie mieszaj w zdaniu polskich i angielskich słów. Wysiłki starszych córek, aby mówić „tak, a nie tak” owocują komicznymi kalkami językowymi w stylu: „Jak był dzisiaj twój dzień?” albo „Miałam bardzo dobry czas”. No przecież nie mogę się śmiać, kiedy tak ładnie się starają… Chciałam po polsku, mam po polsku!

jedendobryczas

Wracając do Małego, za którymś razem rzucam to, co robię i kucam przy synku: „Synuś, przecież wiesz, jak to powiedzieć po polsku”. W wodzie są fishies – W wodzie są rybki, powtórz. Możesz mi to read? – Możesz mi to przeczytać?, powtórz. I tak cały dzień. Jak ślicznie mówisz po polsku. Jaki mądry jesteś. Oh! Ach!

Zastanawiając się nad tym głębiej, doszłam do wniosku, że to moja wina. Nie czytam mu tyle, co Starszakom. Nie opowiadam bajek własnego autorstwa na dobranoc. Nie włączam Pszczółki Maji i Reksia. Kontaktów z polskojęzycznymi krewnymi i znajomymi niewiele. Słowem, opuściłam się. Szybko postanowiłam to zmienić i wrócić do starych, dobrych zwyczajów z czasów, gdy moje Duże były małe, a ja byłam wzorową polskojęzyczną mamą. Reforma, którą zarządziłam, opiera się na trzech głównych filarach.

1. Czytamy po polsku

books

Ulubione „Tough Trucks” zostały zastąpione książeczką od babci „Na budowie”. I jaka była moja radość, gdy odkryłam, że „dump truck” to wywrotka, „cement mixer” to betoniarka, a „bulldozer” to spychacz. Spychacz! Betoniarka! Wywrotka! Jakie piękne słowa! Choć jestem przekonana, że nie wypowiedziałam ich może ze czternaście lat, one istnieją i brzmią cudownie! Przy okazji, „backhoe” to koparka, a „tanker” to cysterna. Od tej pory, gdy na ulicy widzimy przejeżdżającą betoniarkę, obok okrzyku „Cement mixer!” testujemy dziecko, czy pamięta również „betoniarkę”.

2. Wykorzeniamy „pongliszowskie” wstawki

Jest kilka-kilkanaście takich słów, które naprawdę chciałabym wykorzenić z naszej mowy. Postanowiłam zacząć od siebie i  któregoś pięknego poranka z pełną powagą i świadomością nakazałam córkom włożyć GOFRY do tostera. – Włożyć co, mama?! Gofry. No, wafle. Te okrągłe, co jemy z dżemem! – wykrzyknęłam poirytowana, że mnie nie rozumieją. – Aaaaa…. ŁAFELS! – wykrzyknęły z ulgą. No tak, to są „łafels”, bo gofry są przecież z budki i z bitą śmietaną, a wafle to raczej te cienkie, duże, które przekłada się masą! Choć gofry i wafle to pełnoprawne tłumaczenie amerykańskich „waffles”, to jakoś dziwnie to brzmi, dziwnie pasuje i na pewno wymagać będzie okresu przystosowania.

waflles

Podobnie jest z „bejzmentem”, który tłumaczy się jako piwnica, suterena. Ale przecież w piwnicy trzyma się ziemniaki i słoiczki z przetworami, a suterena przeważnie jest wilgotna i stęchnięta, i ewentualnie nadaje się na jakiś warsztat. „Basement” natomiast, choć też może być stęchnięty, może być w pełni wykończony i mieszkalny, a nawet luksusowy! My w „bejzmencie” mamy dodatkową lodówkę, pokój z zabawkami i mnóstwo innych niezbędnych rzeczy, więc polecenie „Zanieś to do piwnicy” brzmi trochę nienaturalnie i nie oddaje wiernie ducha naszego… bejzmentu.

O ile jestem w stanie bronić gofrów, a w porywach nawet piwnicy, zupełnie tracę głowę, gdy przychodzi do amerykańskich „closetów”. Ustalmy fakty. „Closet” to  szafa wnękowa, schowek, małe zamykane pomieszczenie wbudowane już przy konstrukcji domu, eliminujące potrzebę dodatkowych wolnostojących szaf i regałów. Trzyma się tam ubrania, ale również środki czystościowe (utility closet), pościel i obrusy (linens closet) itp. Amerykanie nie mają jako takich szaf. W „closetach” są wbudowane półki i drążki na wieszaki. Problem w tym, że spolszczony „klozet” oznacza ubikację. W tym kontekście wyrażenie „Powieś płaszcz w klozecie” brzmi komicznie (Przy okazji dowiedziałam się, że słynny skrót WC to Water Closet, czyli toaleta w której spuszcza się wodę, a nie „Wyroby Czekoladowe”, jak żartowaliśmy w dzieciństwie) Trudno. Ponieważ narazie nie mam lepszego pomysłu na rozwiązanie klozetowej kwestii, każdy „closet” został opisany i każdemu została nadana unikalna nazwa. Choć naprawdę nie jestem do końca przekonana do „garderoby” (to teatr czy co?). Może to kwestia przyzwyczajenia.

closet2closet1

3. Wprowadzamy „Godzinę bez angielskiego”

Tak naprawdę to taka zabawa, ale od zabawy do nauki! Starszym córkom bardzo spodobał się pomysł wytrzymania jednej godziny bez ani jednego słówka po angielsku, co nie oznacza bynajmniej, że przez godzinę będą siedzieć cicho jak myszy pod miotłą. Starania, kto zbierze najmniej „angielskich punktów” przeradzają się w zaciętą rywalizację. Nagroda, najczęściej w postaci słodyczy lub czegoś, czego nigdy „nie wolno”, to też świetny motywator. A ile przy tym  śmiechu! Choć czasami i łez. A czasami śmiechu do łez. Oto fragment dialogu, który odbył się niedawno podczas „godziny bez angielskiego”:

– Mama, naprawiłaś mój… moją tabletkę?

– Chodzi ci o „tablet”(urządzenie elektroniczne)? Można tak powiedzieć, bo tabletka to raczej lekarstwo.

– Okej. Naprawiłaś to?

– Nie, próbowałam, ale wszystko jest zablokowane. Nie wiem, co z tym zrobimy.

– Może trzeba będzie wymienić… to… kartkę… w… mózgu?

– Kartkę w mózgu?

– No wiesz… czipsy w mózgu.

– Aaaaa… Kartę pamięci?


Szukam jeszcze dobrych pomysłów na „living room” i „family room”, no i oczywiście zawsze jestem otwarta na coś lepszego, krótszego na „closet”.

Dlaczego tata na wszystkich obrazkach jest brązowy? – czyli o rasie na wesoło

Mała desperacko grzebie w pudełku z kredkami szukając jakiegoś koloru. Żółty? – podsuwam. Może jasnobrązowy? Też źle. To zrób na pomarańczowo – niecierpliwię się. – Nie, mama, musi być „peach” – poucza mnie. „Peach” to nic innego jak brzoskwinia i oznacza kolor brzoskwiniowy. Mała rysuje naszą rodzinę i podobnie jak robiły i robią to jej starsze siostry – precyzyjnie rozróżni skórę brzoskwiniową mamy i jasnobrązową taty. Dzieci – cała czwórka – na pewno będą pokolorowane na brzoskwiniowo, co stanowi dla mnie zagadkę, którą od lat próbuję rozwikłać.

fam-pic2

Zagadkę, bo właściwie tylko jedno spośród moich dzieci ma typowo słowiański wygląd, jasną skórę i zielone oczy. Z wyglądu pozostałych łatwo domyślić się, że mają latynoską lub „jakąś” domieszkę. Czasem spotykam się z komentarzami „Jakie śliczne dzieci! A tata… to nie-Polak…?”. Zatem dzieci śliczne, tata nie-Polak, skóra opalona, ale na wszystkich obrazkach jak jeden mąż dzieci kolorują się na brzoskwiniowo, czyli tak jak mama. Prezentując nam kolejne arcydzieła, zawsze rozbawieni z mężem pytamy: Ale dlaczego tata taki brązowy? Bo jest – odpowiadają. No dobrze, ale w takim razie dlaczego wy nie jesteście troszeczkę brązowi? – Bo my jesteśmy brzoskwiniowi – odpowiadają.

fam-pic3

Zawsze tłumaczę dzieciom wartość i bogactwo, jakie niesie ze sobą bycie wielokulturowym i wielojęzycznym. W rozmaitych formularzach zaznaczam je jako „biracial” (dwurasowe), jeśli jest taka opcja. Jednak gdy w zeszłym roku przygotowywałam je na  wakacyjny wyjazd, w którym miały wziąć udział głównie dzieci polskojęzyczne, Duża zaskoczyła mnie komentarzem: – Mama…, ale tam będą same blondynki z jasną skórą, a co jak nikt nie będzie chciał się ze mną kolegować?…  Zbaraniałam. Szybko jednak uraczyłam ją kolejnym wywodem, wybijając jej tą teorię z głowy. Jednak dało mi to trochę do myślenia.

Z ust moich dzieci nigdy nie padły określenia „white” i „black” (biały i czarny) – tak przecież wszechobecne i zakorzenione w amerykańskiej rzeczywistości. Czy to prywatna szkoła, kładąca nacisk na wartości i poszanowanie różnorodności, i od najmłodszych lat ucząca poprawności politycznej? Czy może fakt, że ze względu na młody wiek nie zderzyły się jeszcze z rzeczywistością konfliktów rasowych i dyskryminacji? Ja lubię myśleć, że to dlatego, że one widzą świat takim, jaki naprawdę jest. Biali wcale nie są biali, tylko brzoskwiniowi, a czarni wcale nie są czarni, tylko brązowi w różnych odcieniach. Tata na przykład jest jasnobrązowy, ale niektóre koleżanki z klasy są ciemnobrązowe.

fam-pic1

Pamiętam, jak kiedyś Duża, będąc już trochę starsza, opowiadała mi jakąś śmieszną scenę z kobietą w sklepie i mówi – Ale wiesz, mama, ona była… ona była… Zauważyłam, że zmaga się z doborem słów. Nie chciała użyć określenia „black” (czarna), które dla większości nie jest przecież obraźliwe. – No jaka była? – dopytuję się. – No wiesz, ona była… z tych, co szybko mówią! – wydusiła wreszcie, wywołując ogólne rozbawienie. W tym przypadku kolor skóry kobiety nie był tak istotny jak jej charakterystyczny slang.

Mam wrażenie, że w każdym białym jest gdzieś bardziej lub mniej głęboko zakorzenione ziarenko wyższości rasy białej nad każdą inną. Mimo iż genetycy i antropolodzy od dawna są zgodni, że czynniki rasowe nie mają żadnego wpływu na intelekt.

Temat rasy jest w Stanach Zjednoczonych tak delikatny i drażliwy, że nigdy nie wiadomo, co powinno, a czego nie powinno się mówić. W obliczu ostatnich wydarzeń w Ferguson w stanie Missouri, a niedawno także w Nowym Jorku, znów rozgorzały dyskusje na temat stosunków międzyrasowych. Oglądam wiadomości, czytam gazety i zastanawiam się, skąd się to wszystko bierze?  Jak można zakładać traktowanie kogoś odmiennie – lepiej lub gorzej – ze względu na kolor skóry? Czy nie należymy wszyscy do jednego, tego samego gatunku ludzkiego? To prawda tak oczywista jak to, że po wschodzie słońca następuje zachód. A może jestem naiwną idealistką?

Dr.Martin

Dziś przypada amerykański Dzień Martina Luthera Kinga, działacza przeciwko dyksryminacji rasowej i laureata pokojowej Nagrody Nobla. 47 lat po jego zamordowaniu Chicago wciąż jest jednym z najbardziej posegregowanych miast w kraju. To przykre, jak wiele osób jest uprzedzona do dzielnic, ulic i miejsc publicznych w Chicago zamieszkiwanych lub odwiedzanych przez czarnoskórych Amerykanów. Ja mam na ten temat jedno spostrzeżenie: leniów, głupców i przestępców nie brakuje zarówno wśród czarnych, jak i białych. A co do bezpieczeństwa, ostrożnym trzeba być wszędzie, mieszkając w wielkim mieście.

Uczmy się od naszych dzieci. W końcu świat nie jest czarno-biały. Jest raczej brzoskwiniowo-brązowy.

 

Jeśli chcesz obejrzeć najsłynniejszy fragment przemówienia doktora Kinga „I have a dream” (0ryginalna angielska wersja), kliknij tutaj.

 

 

 

(Polskich) słów brak 2

Po paru dniach w dołku, kiedy mój humor idealnie uzupełnia się z szarą, zimną i przygnębiającą rzeczywistością za oknem, dziś rano uśmiałam się znów jak nigdy. Pakując plecak Małego, zauważyłam, że jego folder jest już bardzo zniszczony. Postanowiłam zastąpić go innym, plastikowym folderem, który synek nosi do polskiej szkoły. Rozmowa wyglądała tak:

– Synuś, popatrz, ten folder jest już cały podarty. Wyrzucimy go i weźmiemy sobie ten drugi, żółty, co nosisz do polskiej szkoły. O, ten!

– Okej, mama.

– No widzisz.

– Mama, tylko zabierz lazanię.

– Lazanię? Nie, synku, dzisiaj na lancz zrobiłam spaghetti. O, tutaj jest twój termos.

– Nie, mama, zabierz lazanię!

(gotowa do porannej wojny z małym uparciuchem)

– To może jutro zrobimy lazanię na kolację? A teraz musimy już jechać.

Teraz patrzy na mnie jak na lekko stukniętą. Zniecierpliwiony wyciąga folder z plecaka, otwiera go, wyciąga jakieś kartki ze środka i jeszcze raz, tylko głośniej, wolniej i z mądrą miną mówi: – Zabierz lazanie domowe!

IMG_0729

Uznałam to za znak, że pora podzielić się kolejną częścią kolekcji językowych perełek moich dzieci. Może i komuś innemu poprawią one humor.

  1. Duża: „Mama, musisz mnie zaredżistrować na konkurs matematyczny.”
  2. Spadł termometr. Średnia: – Co to było? Duża: – Temperaturówka.
  3. Średnia uczy się na pamięć miesięcy po polsku: – marzec, kwiecień, maj, czerpień…
  4. Rozmowa Starszaków przy odrabianiu polskich lekcji: – Czy „równo” ma „ó” zamknięte?  – Tak. – A na co sie wymienia? Duża (myśli): – Na „rower”.
  5. Średnia uczy się na pamięć 7 sakramentów: – namaszczenie chorych, kapłaństwo, mał… mał… małgorzeństwo?
  6. Wcześniej pochwaliłam Dużą, że się poprawiła i upomniałam Średnią, że się pogorszyła. Za parę  minut Duża do Średniej: „Słyszałaś, co mama powiedziała, ja się przyprawiam, a ty się gorszysz!”

Ciąg dalszy nastąpi. Wszystkim życzę miłego dnia!

Polskie i meksykańskie mity, bezsensy i dziwactwa

Mimo że od lat towarzyszą mi w codziennym życiu, tak do nich przywykłam, że stały się prawie normalne. Jednak w myśl zasady, że małżeństwo z osobą z odmiennej kultury jest niekończącą się przygodą, wciąż jeszcze wraz z mężem łapiemy się od czasu do czasu na uczynkach, które zaskakują drugą stronę. Tym samym początkują żywe dyskusje pod tytułem „Dlaczego WY to robicie tak? MY to robimy tak”. Bardzo lubię te dyskusje. Nie dość, że można nauczyć się czegoś nowego, zazwyczaj są też świetną rozrywką. Wiele z nich odbywa się w kuchni. Zatem oto kilka przykładów.

mixer beans

  1. Moja teoria: Ciasto lub masę trzeba zawsze mieszać w jedną stronę (tak mnie nauczyła mama i na pewno jest tego jakieś logiczne wytłumaczenie). Teoria męża: Ciasto nie wie, która jest prawa, a która lewa, a więc mieszaj, jak chcesz.
  2. Moja teoria: Mąkę do ciasta wsypuje się stopniowo (po łyżce), podobnie margarynę wlewa się powolnym strumykiem.  Teoria męża: To strata czasu. Wsyp całą makę, wlej całą margarynę i ciasto też się zrobi.
  3. Moja teoria: Nigdy nie popijaj kiełbasy mlekiem, bo będziesz mieć rewolucję w żołądku. Teoria amerykańska: Amerykańskie mleko jest pasteryzowane i pasuje do wszystkiego. Na szkolnych stołówkach podaje się je m.in. z… hot-dogami.
  4. Teoria męża: Nie wolno mieszać ani serwować fasoli z garnka, kiedy jest już przestudzona. Jeśli to zrobisz i ponownie jej nie zagotujesz, popsujesz cały smak fasoli. Moja teoria: Fasola jest już ugotowana i gotowa do spożycia. Pomieszana i niepomieszana smakuje tak samo.
  5. Teoria męża: Jeśli nie możesz zasnąć, napij się mleka. Moja teoria: Mleko, jak każdy pokarm, dodatkowo obciąży żołądek na noc. Będzie jeszcze trudniej o dobry sen.
  6. Moja teoria: Jeśli oparzysz palec, złap się za ucho. Teoria męża: Ha ha ha!
  7. Teoria męża: Na czkawkę u dzieci pomoże położenie czerwonej nitki na czółko. Moja teoria: Ha ha ha!
  8. Teoria męża: Mleko jest dobre na zatrucia pokarmowe. Moja teoria: Chyba żartujesz…
  9. Teoria męża: Limonka jest skutecznym środkiem na wszelkie problemy skórne. Moja teoria: Przecież to kwas i nie nadaje się do wszystkiego, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z delikatną skórą dziecka.
  10. Teoria męża: Herbatę pije się tylko na różne dolegliwości. Moja teoria: Naprawdę? Zatem całe Chiny, Japonia, połowa Europy i świata są chorzy, bo piją herbatę?!
  11. Teoria męża: Przed smażeniem tortilli (do niektórych potraw, jak enchiladas lub chilaquiles) należy podgrzać je na suchej patelni. Moja teoria: Skoro i tak smażysz te tortille na rozgrzanym oleju, to po co je najpierw ogrzewać na patelni?