Jak Chicago przechytrzyło zakaz plastikowych toreb

Gdy dowiedziałam się o nowym rozporządzeniu Chicago dotyczącym eliminacji jednorazowych reklamówek na zakupy, mój entuzjazm sięgał zenitu. Podobną radość czułam, gdy dwa lata temu do mojej dzielnicy zawitały wreszcie niebieskie kontenery recyklingowe. Nareszcie! – pomyślałam, nareszcie coś w kierunku ograniczenia czegoś, co od nastu lat kłuje mnie w oczy, leży mi na sercu, a nieraz wręcz doprowadza do szału: wszechobecny amerykański NADMIAR.

Nie jestem bynajmniej skrajną ekolożką, nie wypuszczam zwierząt z klatek w zoo, nie mam nawet energooszczędnego samochodu (choć chciałabym) i czwórkę dzieci wychowałam na jednorazowych pampersach. Ale jestem z pokolenia, które zbierało makulaturę i butelki za grosze, do sklepu chodziło z wiklinowym koszykiem i wystawiało butelki na mleko na korytarz. I nikt nie trąbił wówczas o dziurze ozonowej, topiących się lodowcach i ratowaniu lasów tropikalnych. To były raczej działania kierowane zdrowym rozsądkiem.

Rozporządzenie, które weszło w życie pierwszego sierpnia, zabrania dużym sklepom sieciowym (ponad 10 tys. stóp kw.) zaopatrywania klientów w plastikowe torby jednorazowego użytku. Założeniem pomysłodawców było zachęcenie klientów do przynoszenia własnych toreb, a przez to ograniczenie plastiku, który trafia na wysypiska oraz do ośrodków przetwarzania odpadów, gdzie jest największą zmorą, gdyż zaplątuje się i blokuje maszyny.

20150807_115829 20150807_115622

Odkąd dzieci wyszły z pieluch i zapotrzebowanie na plastikowe torby w domu spadło, staram się zabierać na zakupy swoje torby wielorazowego użytku. Naprawdę dużo osób tak robi, zwłaszcza odkąd w Chicago da się odczuć modę na bycie zielonym. Tylko jeszcze w małych sklepikach kogoś to może dziwić czy śmieszyć, lecz sieciówki podchodzą do tego zupełnie normalnie i przyjaźnie. Jako że jestem częstą bywalczynią sklepów, a gdy zapomnę własnych toreb, ilość moich zakupów przekłada się na od jednej do nawet dwudziestu jednorazówek, przez cały miniony tydzień z zainteresowaniem obserwowałam, jak nowe prawo odbije się na najczęściej odwiedzanych przeze mnie sklepach.

20150807_103603

Pete’s Market, odwiedzany najczęściej, bo najbliżej, rozczarował mnie bardzo, baaardzo. W pierwszym dniu zakazu jednorazówek patrzę i oczom nie wierzę. Przy kasie sterta nowiuśkich, lśniących, grubszych, mocniejszych toreb! Ponieważ decyzję o alternatywach dla jednorazówek miasto pozostawiło indywidualnym sieciom, Pete’s postanowił zastosować się do zakazu wprowadzając… plastikowe torby, pięciokrotnie grubsze od „starych”, które są w stanie udźwignąć co najmniej 22 funty przy przynajmniej 125 użyciach, czyli teoretycznie zgodne z nowym prawem. Zakupy beznamiętnie ładowane są w nowe, grube torby, bez żadnego „zielonego ducha”, żadnej edukacji czy zachęty w stronę konsumenta. Pozostaje marne pięć centów rabatu za każdą torbę dostarczoną przez klienta (czyli jak było do tej pory). Nowe torby, choć grubsze, są tak podobne do starych, że wątpię w to, iż konsumenci będą pamiętać, że są wielorazowe i przynosić je ze sobą przy następnych zakupach.

20150803_130011 20150806_181116

Troszkę bardziej spodobało mi się podejście Targetu. Już w drzwiach tablice obwieszczające nowe rozporządzenie i przypominające konsumentom o przyniesieniu własnych toreb. Jednak jeśli zapomniałeś, „no problem”, również tu przy kasie dostaniesz nową, grubszą torbę. Możesz też kupić sobie przyjazną dla środowiska torbę wielorazowego użytku (najczęściej za 99 centów), lub w pierwszy weekend dostać ją w promocji za darmo.

2

20150803_134705

Inne sklepy, wzorując się na najbardziej przyjaznej dla środowiska sieciówce Whole Foods, postanowiły zaopatrywać klientów w darmowe papierowe torby, które są w 100% przetwarzalne. Whole Foods, Trader Joe’s od zawsze pakował w nie zakupy, oraz dawał klientom 10-centowy rabat za każdą przyniesioną swoją torbę. Do papierowych liderów w tym tygodniu miały dołączyć między innymi Mariano’s, Sears, Home Depot i Best Buy. W minionym tygodniu również Staples zapakował mnie w papier.

Osobiście lubię papierowe torby, bo nie dość, że w 100% przetwarzalne, zawsze w domu znajdzie się dla nich jakieś zastosowanie: projekty artystyczne dzieci, transport zabawek po schodach od piwnicy aż do sypialni, a czasem nawet pakowanie prezentów. Plastikowe torby dobre są zaś do wyścielania mniejszych koszów na śmieci, wspomniane już brudne pieluchy oraz pakowanie jedzenia. Gdy uzbiera mi się ich za dużo, pakuję jedne w drugie i odwożę do supermarketów, które mają specjalne przeznaczone na nie pojemniki. Najwyraźniej zadanie to musi być bardzo trudne, o czym świadczą plastikowe torby w miejskich kontenerach recyklingowych (na których wyraźnie jest zaznaczone, żeby ich nie wrzucać), fruwające na poboczach autostrad, chicagowskich plażach, chodnikach i ulicach południowych (i nie tylko) dzielnic, nie wpominając już o wysypisku na wodach Pacyfiku.

20150804_191346 20150804_145759

Chicagowscy prawodawcy pozostawiając szczegóły zakazu w gestii poszczególnych sieciówek oraz ufając w dobrą wolę i ekologiczne zaangażowanie konsumenta, zdecydowanie się przeliczyli. Na zakaz plastiku Chicago odpowiedziało… większą ilością plastiku. Nowe, grubsze torby zużywają pięciokrotnie więcej energii, głównie paliwa niezbędnego do ich transportu, choćby dlatego iż mniej się ich mieści w ciężarówkach – przeczytałam w Chicago Tribune.

Z niecierpliwością czekam na pierwszy sierpnia 2016 r., gdy zakaz ma objąć małe sklepy i sklepiki, czyli polskie delikatesy, meksykańskie warzywniaki, do których często uczęszczam. To dopiero będzie ciekawie.

 

Jesteście serdecznie niezaproszeni

– Mama, tata cię woła, pan Stan jest w drzwiach – Duża z przejęciem wbiega do kuchni.

Nie śpieszę się do drzwi. Stan jest u nas częstym gościem spontanicznie podrzucającym mi swoje dzieci na godzinkę, półtora, pewnie błędnie wychodząc z założenia, że skoro już mam czwórkę, to dodatkowa dwójka nie robi mi różnicy. Stan jest muzykiem. W ciągu dnia, gdy żona pracuje, zajmuje się dziećmi, a wieczorami gra muzykę na żywo w ekskluzywnej restauracji. Na naszej sztywnej ulicy, wśród drętwych sąsiadów (o innym sąsiedzie co nieco pisałam tu), Stan jest powiewem normalności. Zawsze krzyknie „hi”, zagada, parę razy nawet wypiłam z nim kawę.

Tym razem w drzwiach stoi bez dzieci. Rozmawia z mężem, lecz oboje mają zmieszane miny. Ze szczątków rozmowy dolatuje mnie słówko „urodziny”.

– Wiesz Dżoana, wspominałem wam o tej imprezie, nie jestem pewny, czy pamiętacie, ale… chciałem powiedzieć…, że to będzie tylko dla dzieci z klasy córki. Żona nawrzeszczała na mnie, że nie ma tyle miejsca, że powinienem najpierw z nią skonsultować… Więc… no… wiecie…

Chwilę jeszcze zajmuje mi zrozumienie, że on przyszedł, żeby nas… wyprosić? odprosić? Upewnić się, że nie przyjdziemy!

– E tam, Stan, nie przejmuj się, nie przyjdziemy – silę się na ten sam amerykański luz, którym z reguły emanuje Stan. Prawdę mówiąc, w tej chwili naprawdę wydaje mi się to zabawne.

party

Gdy za Stanem zamykają się drzwi, najpierw parskam śmiechem. Mąż z dezaprobatą przewraca oczami. Refleksja przychodzi po chwili, przy kawie. Nie lubią nas? Za dużo nas? Czy ostatnio dzieci źle się tam zachowywały? Za długo siedzieliśmy? Może prezent był za skromny?

– To byłoby nie do przyjęcia w mojej kulturze – kiwa głową mąż. – Dostawia się kilka plastikowych krzeseł i załatwione.

– Ja też nigdy się z czymś takim nie spotkałam – wysilam pamięć. Albo zapraszasz, albo nie. Ale jak raz zaprosisz, to już nie odpraszasz.

Nie mam żalu do Stana. Stan jest naprawdę „cool”. Jednak  w uszach dźwięczy „żona na mnie nawrzeszczała”. Żona jest Azjatką, młodsza od niego o przynajmniej dwadzieścia lat. Zawsze wydawała mi się spoko, choć nie mam z nią wiele do czynienia.

Czy uważacie, że odmienność kulturowa usprawiedliwiałaby taki incydent?